„Jej szloch stopniowo cichnie, by wreszcie całkiem zamilknąć niczym krzyk ptaków morskich w ogromnej, słonej, czarnej samotności, której strzegą”.
Groza istnienia ukazana przez pryzmat rodzeństwa: Cullego i Rinthy. Nie wiadomo czyje dziecko urodziła 19-letnia Rinthy. Być może to dziecko jej brata ? Bękart ? jak sama mówi. Szkopuł w tym, że dziecka nie widziała ani przez chwilę. Brat zabrał je i porzucił w lesie, a siostrze powiedział, że umarło. Intuicja jednak mówi jej, że to nieprawda, tym bardziej, że wskazany przez brata grób dziecka, jest pusty. Ktoś zabrał jej synka i ona teraz musi go odnaleźć. Rinthy ucieka z domu w poszukiwaniu dziecka. Culla natomiast kilka dni później wyrusza na poszukiwanie siostry. Ot i cała fabuła.
Ważny jest tu motyw samego wędrowania. Obydwoje przemierzają amerykańskie miasteczka, pustkowia, wioski, lasy, cały czas jedno za drugim, nawet o tym nie wiedząc. Wymijają się, obierają te same ścieżki, zatrzymują w tych samych miejscach, często przeganiani a czasem goszczeni przez miłych gospodarzy, sklepikarzy częstujących łykiem wody czy strawą. Ciągle jedno krok za drugim. A za nimi jak cień podążają trzej tajemniczy mężczyźni, brutalni źli, mordujący po drodze ludzi i wieszający ich na drzewach. Budzą lęk, powodują napięcie, nie tylko wśród bohaterów, ale też w czytelniku.
Przez większość czasu ciemność spowija pustkowia, mokradła, las, strumienie i pola. Kiedy wychodzi słońce, wszystko i tak jest mroczne, niewyraźne, zepsute, zgniłe i tragiczne. Pustka jest wszędzie. Czai się, jak Culla na siostrę i jak Rinthy na pewnego druciarza. Mrok spowija rzeczywistość, która nie daje nadziei, a bezbrzeżny smutek towarzyszy wędrówce bohaterów. Brud i smród jest wszechobecny, a rozpacz i strach wyciekają nawet przez sutki piersi Rinthy niczym mleko, którym nigdy nie nakarmiła swojego dziecka.
Napotykani są po drodze szubrawcy, łotry, podejrzane typy i pastor, który jest niby sługą Bożym a myśli tylko o wieszaniu i zabijaniu ludzi, nieważne czy są winni czegoś czy nie. Niektóre napotkane osoby są niczym prorocy, którzy wskazują drogę, czasem dwuznacznie coś przekażą, zinterpretują.
Mimo tego całego syfu i beznadziei, McCarthy potrafi użyć szczypty humoru – scena ze świniami jest niesamowita. Czasem w dialogach pojawia się lekki uśmiech, czy to bohaterów czy czytelnika.
Plastyczność opisów natury i misterne, ale krótkie i w prostym/ prymitywnym języku wypowiadane zdania, nadają opowieści realizmu. Nie trzeba wyszukanych konstrukcji zdaniowych, aby pokazać czyjś egoizm, okrucieństwo czy smutek. Prostota często jest najlepszym środkiem wyrazu.
Obojętność również jest dobrze ukazana. Culla decyduje się kopać doły dla tyle co zamordowanych ludzi. Jest mu obojętne czy dostanie za to pieniądze czy jedzenie. Po prostu kopie. Tak samo jak idzie – po prostu, prosto przed siebie, wstydliwie niewiele o sobie mówiąc, robiąc co mu każą, za centa, za dwa, za kawałek chleba. Obojętnie. Nijak. Byle przed siebie, byle znaleźć siostrę. Uprzejmy, nieco nierozgarnięty, zahukany.
Tragizm ostatniego etapu drogi rodzeństwa to jakby symbol tego, co czeka nas wg McCarthy’ego pod koniec życia. Nic. Wielka pustka. Idziemy donikąd. Też szukamy czegoś, ale z reguły, kiedy to znajdujemy, trafiamy na mokradła i zapadamy się w grząskim błocie. Słabi, malutcy wobec ogromu świata, z prymitywnymi tak naprawdę instynktami, zagubieni i egoistyczni jednocześnie, zmierzamy ku nicości.
„Po chwili stali się już bardzo malutcy, a potem odwrócili się i bezładnie ruszyli dalej skrajem skarpy, nie zachowując przy tym wewnętrznej hierarchii ważności i nie przydając żadnej wartości rzeczom tego świata”.
Mokradła na jakie prowadzi ścieżka, którą idzie Culla, to miejsce z którego nie ma już wyjścia. Jedynie ślepiec podpierający się laską, który idzie wprost na bagna z uśmiechem i wolnością w zamglonych bielmem oczach to symbol wiary, która być może uniesie go ponad stęchliznę starych moczarów. A może nie? Być może on jedyny widzi dobro mimo ciemności w jakiej żyje? Tak sobie to interpretuję.
Wiele prawdy jest też w tym, że jesteśmy w większości nieprzystosowani do życia w obecnych czasach – tak jak to rodzeństwo żyjące gdzieś na obrzeżach okręgu Johnson, w lesie, odcięte od większej cywilizacji, wyalienowane totalnie, bojące się obcych ludzi, chroniące swojej prymitywnej egzystencji.
Człowiek żyje w cieniu własnych kompleksów i natury. Często gasi się nam światło, abyśmy egzystowali zgodnie z narzuconymi zasadami. I tak, brniemy w ciemność, z której ciężko się nam wydostać, słabi nieudacznicy w poszukiwaniu własnego szczęścia. Ale to tylko moje osobiste wrażenia po lekturze tej niepokojącej książki Cormaca McCarthy’ego.
Cormac McCarthy „W ciemność”, Wydawnictwo Literackie 2011, stron 272.
Lubię McCarthy’ego, ale na razie muszę odłożyć „Strażnika sadu” – nie mam chyba weny, nie łączę wątków, mam mętlik w głowie i trudno mi się skupić. Wrócę do niej innym razem. I „W ciemność” też przeczytam, ale nie teraz.
Obejrzałam już 4 odcinki „Instynktu wilka” – coraz lepiej, naprawdę. Warto. ;)
PolubieniePolubienie
:) fajno , że ci przypadł do gustu, szkoda ze ksiazki sa tylko 2
tez mam mętlik, wkurwia mnie nawet ten blog
PolubieniePolubienie