„Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie” Anna Wojtacha

Anna Wojtacha od wielu lat jest dziennikarką TVP Info i korespondentką wojenną. Odważna, bystra i inteligentna kobieta, nie znająca (można by powiedzieć) strachu jest wysyłana od zawsze w najbardziej niebezpieczne rejony świata. Mając 28 lat relacjonowała wojnę domową w Gruzji, kiedy Osetia żądała niepodległości. Niewiele lat później znalazła się w Strefie Gazy, gdzie Izraelczycy i Palestyńczycy bezlitośnie mordowali się nawzajem, nie patrząc czy ginie żołnierz, czy cywil, czy pies, czy dziecko. Była też w Indiach, Afganistanie, Tajlandii.

klW książce „Kruchy lód” Anna Wojtacha opisuje swoje przeżycia w sposób bardzo prawdziwy, bez żadnego upiększania. Krew, śmierć, świsty pocisków, wybuchy bomb, ogień, płacz i wszechobecny strach są tłem dla ekipy telewizyjnej, która zrobi wszystko aby znaleźć się w najniebezpieczniejszym miejscu i zrelacjonować na żywo wszystko to co się dzieje. Anna Wojtacha jest wyraźnie uzależniona od adrenaliny i po części od bycia pierwszą w zrobieniu jakiegoś ujęcia.
Nie sądzę, żeby była to jakaś megalomania. Po prostu: chcesz być dobrym korespondentem wojennym, pchaj się pierwszy. A Wojtacha od dziecka chciała.

No i tak próbuje z ekipą telewizyjną zrobić dobre ujęcie, nadać „lajfa” takiego, żeby widzowie poczuli atmosferę i klimat miejsca, żeby dotknęli wojny siedząc w ciepełku przed telewizorem. Nieważne, że jest ubrudzona, bez makijażu, przepocona, śmierdząca papierosami wypalanymi naprędce z nerwów, ze strachu, dla odreagowania, nadająca na żywo pomiędzy jednym świstem pocisku a drugim wybuchem bomby, z jak mówi „włączonym trybem terminatora” bo przecież trzeba w tym zawodzie jakoś ‚wyłączyć’ emocje.

Po czasie spędzonym w tej swojej pracy, wraca się do domu, patrzy na nasze budynki, ulice, na ten normalny zgiełk i myśli :

„Ludzie rozmawiają, jedzą, śpią, a przecież TAM umierają inni ludzie. TAM wypruwa się innym ludziom wnętrzności w imię idei, w imię Allaha, w imię zasad, które są pokryte zielonkawym kolorem dolarów. TAM nie ma co jeść TAM – czyli nie u nas. TAM – czyli daleko. TAM – czyli nas nie dotyczy. TAM jest obce i bezkształtne. Jest najwyżej dwuminutowym przekazem. Jest bezgłośnym rozdarciem. Jest krwią, która nas nie brudzi, bo zabezpieczeni jesteśmy tarczą ekranu telewizyjnego. TAM jest zawsze zbyt daleko, choć wojna nigdy nie jest daleko. To tylko nam uroiły się dziwne podziały czasoprzestrzeni. Wybieramy zawsze tę, o której mówi się: kraje wysoko rozwinięte. Odgradzamy się, choć przecież tak mało nas dzieli. Bo jeśli zabrać nam ubranie, chleb i pieniądze, odłączyć wodę i prąd, to jesteśmy tacy jak ONI. ONI, których imion nawet nie staramy się zapamiętywać”.

Tak sobie myślę, że Wojtacha jest korespondentką wojenną po to, aby właśnie uświadamiać zwykłym ludziom, siedzącym w swoich wypasionych domach, w eleganckich ciuchach, że na świecie nie jest tak pięknie jak pokazują biura podróży. Że jadąc na wycieczkę do Jerozolimy i siedząc w restauracji nie zdajemy sobie sprawy, co, ileś kilometrów dalej w strefie Gazy przeżywają bądź przeżywali mieszkańcy. Nie zdajemy sobie sprawy, że dzieci, których rodzice zostali rozerwani przez bomby na ich oczach, będą już do końca życia płonąć gniewem i nienawiścią do wroga, że dzieci te zaczną tworzyć kolejne pokolenie zemsty. Nie zdajemy sobie sprawy z faktu, że te dzieci: „dzieci Gazy” (jak je nazwano), a które na jakiś czas przyjechały do Polski (co jest opisane w jednym z najbardziej wzruszających rozdziałów), pierwszy raz widzą las, dziwią się, że z kranu leci zimna i ciepła woda, że nigdy nie będziemy mieć odłączonego prądu, że lecący helikopter nie zawsze oznacza nalotu i nie trzeba padać na ziemię lub uciekać…

Wojtacha mówi, że do niej należy relacjonowanie, nie może być subiektywna a to bardzo trudne: kiedy w Gruzji widzi się młodziutkich chłopców w mundurach żołnierzy wysłanych na wojnę, a którzy tak naprawdę nie wiedzą o co w niej chodzi i chcą zadzwonić do mamy; kiedy w opanowanym przez terrorystów hotelu Obeiron w Indiach robi wywiad z mężczyzną, który cudem uniknął śmierci, kiedy w Kabulu rozmawia z podpaloną przez męża kobietą, kiedy widzi dziecko postrzelone w Strefie Gazy, albo kiedy inne dziecko żyje, ale właśnie urwało mu nogi…Łzy cisną się do oczu nie tylko jej, ale nawet tym twardzielom z jej ekipy telewizyjnej.

To nie jest łatwy kawałek chleba. To jest koszmarny zawód, do którego trzeba mieć ogromną motywację. My, siedząc przed telewizorem, widzimy to wszystko przez chwilę. Dwie minuty relacji a potem, przełączamy na inny kanał, gdzie reklamują nam podpaski bądź sos do spaghetti.
I jesteśmy wobec ogromu zbrodni, z jakiego zwykle nie zdajemy sobie sprawy, bardzo żałośni narzekając w swoim grajdołku na pierdoły bez znaczenia. Wojtacha stąpa po kruchym lodzie, by chociaż części z nas to uświadomić. Jest w tym szczera. Jej debiut wciąga i daje mocno po głowie, chociaż zdarzają się i humorystyczne momenty, co dziwne aż, prawda? Śmiać się w tym ogromie tragedii? Tańczyć w Sylwestra, nie zwracając uwagi na pociski? Żartować z leżącego oderwanego penisa, że to członek partii Bass? Cóż…. trzeba, żeby nie sfiksować.

Anna Wojtacha „Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie. Relacja na żywo”. Carta Blanca, 2012, stron 232

29 myśli na temat “„Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie” Anna Wojtacha

  1. O, kolejna książka do przeczytania :)

    Zawsze mnie zastanawia przy tego rodzaju lekturach, jak wielką cenę muszą płacić korespondenci frontowi za swój zawód. Bo, że płacą niewyobrażalną daninę z siebie, ze swojego zdrowia, życia, bezpieczeństwa – to pewne. Jak po takich granicznych przeżyciach i straszliwych widokach da się funkcjonować w prywatnym, niezawodowym życiu? Mówią o wyłączeniu emocji, koniecznym dystansie, wzięciu się w emocjonalne karby. Szczerze mówiąc, nie bardzo w to wierzę. Piętno takich przeżyć odciska się na człowieku zawsze. Ciężko jest chyba zapanować nad psychiką, nad instynktem samozachowawczym, który nakazuje ucieczkę, schronienie się. I potem wraca się do własnego domu, rodziny, przyjaciół, i co? Można normalnie funkcjonować? Myślę, że się już nie da, że taki człowiek już zawsze nosi w sobie cień.

    I druga sprawa. Zauważyłam, bo jest to nagminna postawa wśród ludzi parających się różnoraką działalnością w rejonach wszelkich kataklizmów czy działań zbrojnych, że kiedy znajdują się oni na terenach bezpiecznych, spokojnych, wracają do domów, do swoich krajów, mają nam, ludziom tam żyjących, wiele do zarzucenia. Przede wszystkim nasz spokój, poczucie bezpieczeństwa, życie w dobrobycie, w samozadowoleniu. Nasze problemy określane są mianem sztucznych i naiwnych, piętnuje się nas za pokój naszych miejsc zamieszkania, upomina się nas i się na nas złości. Ja to poniekąd rozumiem: kontrast musi być uderzający i przez to bardzo jaskrawo widać skalę wartości. To normalne. Tyle tylko, że… jest w tym tez coś, co mnie strasznie denerwuje. Mamy się czuć winni, grozi się nam palcem i próbuje mówić, że pojęcia nie mamy o prawdziwym życiu, jesteśmy miałcy, bezmyślni. Ale, pytam, czy to, że mamy szczęście żyć w pokoju, nie musimy chować się przed pociskami, walczyć o jedzenie, ubranie, uciekać przed siepaczami, słowem, swobodnie korzystamy z bezpieczeństwa i uroków cywilizacji, rzeczywiście ma być naszą WINĄ?! Dlaczego ciągle mamy się czuć przywoływani do porządku? Zmagać się z moralnym kacem? Bardzo współczuję ludziom z terenów dotkniętych wojnami, katastrofami. Pragnę dla nich spokoju, normalnego życia. Ale nie jest żadną moją winą, że tam, gdzie mieszkam, mieszka się bez ich trosk. I to nie znaczy wcale, że jestem bezmyślnym przeżuwaczem, ze stosem śmiechu wartych, durnych problemów. Nie chce być stale piętnowana i strofowana za swoje życie. To prawda: jest bez porównania lepsze od życia zaszczutych i przerażonych, głodnych, rannych, chorych, uciekających. Ale tak po prostu jest: ja żyję tu, oni – tam. Sytuacja zawsze może się odwrócić. To, że nie dane mi było (na szczęście!) doświadczać wojny z całym jej okrucieństwem i cierpieniem, nie daje nikomu prawa do patrzenia na moje życie z ironią, drwiną, do pouczania mnie, wmawiania, że wiodę życie głupiego konika polnego.
    Przepraszam za ten elaborat, ale naprawdę wkurza mnie łatwe kategoryzowanie, a jest ono, jak już wspomniałam, nagminne w postawie ludzi, którzy widzieli i doświadczyli, przed którymi wciąż i wciąż mamy się tłumaczyć i przepraszać. Tak to odbieram, przykro mi.

    Polubienie

  2. Nie no, dlaczego jest Ci przykro. Masz rację, a ja tak zawsze po lekturze pewnych wstrzasajacych ksiazek czy obejrzeniu jakiegos filmu mam, że przyrownuje też swoje pierdołowate problemy i wychodzi mi że tracę czas na przejmowanie się głupotami. Oczywiscie, że to nie jest niczyja wina że mieszka się w takim a nie innym kraju. Myslę, że będąc kims takim jak korespondent wojenny miałabym podobne podejscie. Wiadomo że kazdy sobie ustawia jakies widzenie swiata… a naogladawszy się takich okropienstw też ma prawo do wyrażenie własnej opinii. .. Pewnie tak to się wlasnie dzieje,… i jest to byc może nagminne, ale wiesz to po prostu chyba tak już jest. Nie ma sie co irytować :)

    Polubienie

  3. Przyrównywanie problemów i mnie doprowadza do Twoich wniosków. Optyka widzenia jednak robi swoje. Dobrze, że nie zatraciło się tej umiejętności oddzielania ziarna od plew, spraw ważnych od głupotek. Można sobie poustawiać w życiu wszystko pod odpowiednim kątem.

    Nie odbieram nikomu prawa do wyrażania własnej opinii, choćby i dla kogoś innego niewygodnej. Mam świadomość, że irytuję się trochę na wyrost :) Ale się irytuję :) To kiwanie nade mną głową z politowaniem jakoś mnie jednak dotyka. Czuję dyskomfort. Masz rację, że to naturalna reakcja ludzi wracających z wojny. I ja mam tego świadomość. Ale mnie jednak uwiera :) Tyle tylko w tym temacie już: co miałam do powiedzenia,powiedziałam ;)

    Dobry tytuł ma ta książka. „Kruchy lód” – bardzo adekwatny.

    Polubienie

  4. :) Jabłuszko.
    poruszasz dużo tematów, w formie w jakiej się komunikujemy (internet i pismo), to będzie zaledwie liźnięcie tematów. Do rzeczy, kilka truizmów. Na gruncie ludzkim ich życie ma taką samą wartość (lub nie) jak Twoje, jest inne, ale ta inność musi być. Na tych różnicach, które każdy człowiek traktuje z powagą, oparte jest działanie. Porównywanie samo w sobie nie ma znaczenia poza tym, że jest tym, co skłania do działania (a więc stanowi o tym, że mamy świadomość życia). I tak to już jest, reklama nowego auta, serial, za chwilę „nius” ze strefy Gazy.
    Zresztą, sama sobie odpowiadasz na swoje pytania :) Twój cały komentarz świadczy o tym, że korespondent wykonał swoją pracę należycie.

    Przykrość, mówisz… Huxley kiedyś (na)pisał w NWŚ, że problemem Nowego Świata jest chęć odrzucenia przykrości, te paranoiczne poczucie, że można być szczęśliwym bez przykrości ;) Kazantzakis nazywa to „piękną katastrofa” i nie ma wątpliwości co do tego – jak to opisałaś – że i życie głupiego konika polnego, i życie człowieka, ma ten sam walor porażki. Jabłuszko, do czego dążę, możesz pozbyć się kultury (w wymiarze sensu largo – a więc „kategoryzowania”) ze swojego życia, ale wcale lepiej nie Ci nie będzie (cokolwiek to znaczy.

    I w końcu, cieszmy się snem, to jedyne co łączy ludzi za życia ;))))

    Polubienie

  5. Krzysztofie,
    ja świadomość, że życie każdego z nas, ludzi, jest jednakowo cenne i ważne, mam. Gdziekolwiek byśmy nie żyli i czegokolwiek nie doświadczali, nikt nie ma prawa o nikim powiedzieć, że jeden z nas ma wartość jako człowiek, inny – już nie. Różnicę w doświadczaniu życia dostrzegam, co więcej, dostrzegam również przepaść, jaka dzieli mój spokojny żywot od niepewności człowieka postawionego w sytuacji granicznej, np. konfliktu zbrojnego.
    W moim komentarzu powyżej nie chodziło o to, że utyskuję rozkapryszona, chcę odrzucać wszelkie przykrości, którymi jestem bombardowana przez media i pławię się w luksusie cywilizowanej, sytej egzystencji, odwracając oczy od krzywdy, cierpienia, krwi, zwierzęcego strachu ludzi zaszczutych i opuszczonych. Bynajmniej! Przed determinacją i odwagą korespondentów wojennych chylę czoła. Nie godzę się jedynie na, no właśnie, porównywanie, jakiego dokonuje się – moim zdaniem – bez sensu, niepotrzebnie. Dlaczego? Bo porównania nie ma i być nie może. Porównywać życie w pokoju i na wojnie to porównywać wróbla do orła. A korespondenci porównują, wracają do domów i to właśnie robią. Porównując, jednocześnie napominają, ironizują, piętnują. Może nieświadomie, a może nie, próbują wzbudzić tym poczucie dyskomfortu (żeby ponownie nie napisać, że winy). To prawda, powinniśmy mieć świadomość, że nasza stabilizacja jest krucha i niepewna, że sytuacja może się w każdej chwili odwrócić. To zdrowa samoświadomość, bo porządkuje priorytety i odpowiednio ustawia optykę patrzenia. Pomaga wyzbyć się buty, pychy, hipokryzji. Ale… , jak już wspomniałam, porównania być nie może i napominania też nie. Chyba najlepszym rozwiązaniem jest napisanie reportażu i pozostawienie ocen, wniosków, przemyśleń tym, którzy go odczytają. Do relacji, pokazywania, uświadamiania powinna sprowadzać się praca korespondenta. Nie powinien być on jednocześnie kaznodzieją i sędzią: ani (dla) „(n-)ich”, ani „nas”. A tak właśnie, niestety, bywa. Celowo piszę „bywa”, bo, oczywiście, postawa taka nie jest właściwa wszystkim dziennikarzom-reporterom.

    I nie zgodzę się z Tobą, że życie wszystkich istot ma ten sam walor porażki. Zależy, co dla kogo jest porażką – to raz. Dwa – cóż my wiemy o życiu i śmierci, żeby kategoryzować :) A trzy – pesymista z Ciebie :) Ja zawsze widzę, że szklanka jest do połowy pełna :)

    Nie kuś tym pozbyciem się kultury :) Mnie może i lepiej nie będzie, ale, że innym wokół mnie w takim przypadku gorzej będzie – to pewne! ;)

    Polubienie

  6. Wiesz, przepraszam że się wtrącę w Waszą wymianę komentarzy, ale wydaje mi się, że akurat w tej książce kwestia jest taka: autorka wraca do domu po swoim pobycie w Afganistanie. Wraca i najzwyczajniej w świecie opisuje swój stan psychiczny. Myślę, że nie miała na myśli piętnowania zwykłych ludzi żyjących w miejscu do którego wraca. To są po prostu emocje które strzepujesz po powrocie. To samo ja bym zrobiła opisując na bieżąco swoje wrażenia. Wracasz do Polski, do domu, tak jak autorka, naoglądawszy się okropieństw, a tu nagle dzwoni do Ciebie znajomy i mówi „o wróciłaś?, co tam?- „no wróciłam, powiedz lepiej co u ciebie”, znajomy odpowiada „a wiesz wkurzam się bo zepsuł mi się samochód” . I w tym kontekście myslisz sobie (a jednocześnie umieszczasz to w książce: „kurwa, tam się ludzie zabijają, giną dzieci a ty jęczysz że ci się samochód zepsuł, jaki ty masz człowieku problem” – I to jest właśnie ten kontekst który jakby uruchamia lawinę przemyśleń jakie faktycznie troszkę osądzają to społeczeństwo żyjące sobie w ciepełku i przejmujące się pierdami.

    Ja wiem, jak to wygląda i masz dużo racji w tym co piszesz, że reporter nie powinien osądzać, być sędzią, że powinien człowiekowi dać do myślenia, pozwolić wyciągać wnioski, ale weźmy pod uwagę tez fakt że Wojtacha debiutuje tą książką… i najzwyczajniej w świecie jak mówi podtytuł niejako „relacjonuje na żywo”.

    W każdym razie żyjąc w ciągłym napięciu i wkurwie na to co się dzieje wokół ciebie, myślę że każdy ma prawo pomyśleć w ten sposób : „jasna cholera czego ty człowieku marudzisz jak masz wszystko, masz co jeść, masz gdzie mieszkać, nikt do ciebie nie strzela…” Zwykłe ujście emocji i nerwom – moim zdaniem.
    Zgadzam się, że można to odebrać jako przesadę i pouczanie, ale ja zupełnie tego nie odbieram w ten sposób. A pisanie reportażu chyba też wiąże się po części z wkładaniem w to siebie i swoich odczuć, o których ma się prawo mówić :) ale może się mylę… :)

    Polubienie

  7. Nie, nie mylisz się. Masz rację. Ja już nawet nie pisałam moich rozważań w kontekście książki Wojtachy, bo jej nawet nie czytałam i tyle o niej wiem, co przez Ciebie napisane. Chodziło mi bardziej o takie ogólne wrażenie, które mi się jednak w głowie zagnieździło po lekturze kilku innych autorów. To rzadko kiedy napisane jest wprost, ale bardzo czytelnie przebija spomiędzy słów. Czytasz i czujesz to potępienie. Zgadzam się z Tobą absolutnie, że jest to konsekwencją przeżyć reportera i ich konfrontacji z sytym zadowoleniem społeczeństw w wojnę nie uwikłanych. Jak najbardziej to dostrzegam. Ale, mimo wszystko, będę się upierała, że to nie tylko to, że pokusa moralizatorstwa czasem bierze górę. Z drugiej strony, dlaczego ktoś, kto żyje w strefie spokoju i pokoju ma mieć inne problemy, niż te typowe dla swojego życia?! Dla takiego człowieka ten zepsuty samochód jest ważny, bo głodu i strachu nie cierpi przecież i trudno, żeby w geście solidarności z uciśnionymi zapragnął wcielać w życie różne wyrzeczenia, czy rozważał plan osiedlenia się w
    strefie przyfrontowej. Wiem, wiem, to już mój cynizm przemawia, ale rozumiesz o co chodzi. Pisałam wyżej, że porównywania być nie może, bo porównania nie ma. „My” żyjemy tu, „im” przyszło. niestety, żyć tam. Podkreślam: we wszystkim, co piszesz, Mary, jest kategoryczna racja, zgadzam się z Tobą w stu procentach. Tylko mi coś jednak zgrzyta :)

    Widzisz (to już zupełnie inna historia, nie mająca nic wspólnego z doświadczeniami ludzi na wojnie), podobnie mi zgrzyta, kiedy czytam reportaże o ludziach z terenów byłych PGR-ów. Pisane są w tonie ubolewania nad tym, że ludzi tych państwo pozostawiło samych sobie, że wszyscy się od nich odwrócili, oferując ewentualnie pomoc raczej symboliczną, skazując ich na wegetację i dziedziczenie patologii oraz biedy. Jest w tym część racji. Niemniej, jak wyraźnie widać, rzadko komu z takich społeczności przeszkadza taki styl życia, bo regularnie napływają różnorakie zasiłki, zawsze coś tam można pokombinować, nie jest się praktycznie za nic odpowiedzialnym, nie zważając na biedę i brak perspektyw mnożyć się można do woli (przepraszam za dosadność!, ale szał mnie ogarnia, kiedy widzę w rodzinie żyjącej na skraju biedy i nędzy więcej niż trójkę dzieci), napić się pod sklepem ulubionych trunków i nikt ci nic nie zrobi – no, może od czasu do czasu, policja się zainteresuje, ale to tylko tak, dla przyzwoitości. Śmiało można sobie celebrować brak jakiejkolwiek inicjatywy własnej. Owszem, są wyjątki – jak najbardziej. Tyle tylko, że akurat tu potwierdzają bardzo wyraźnie regułę.
    Nie jestem instytucją państwową, pomóc mogę śladowo. Ale mnie również, jako część społeczeństwa, czyni się współodpowiedzialną za opuszczenie tych ludzi. Próbuje mi się kłuć w oczy moim dobrym życiem, moimi możliwościami, o których ludzie z popegeerowskich mieścin mogą jedynie pomarzyć. W imię czego mam się poczuć napiętnowana?! Sympatia dla drugiego człowieka i zwykłe ludzkie współczucie rozbijają się o ten mur stawania na baczność i zdawania rachunku sumienia. Nie zgadzam się na to. Bo jest to coś w stylu ubolewania nad zanikiem czytelnictwa wśród Polaków ( że się posłużę analogią z drogiego mi podwórka). Ja czytam, Ty czytasz, on/ona czyta i jesteśmy dumą i chlubą. Ale gdzieś w tle dziękczynno-potępieńczych dyskusji o czytaniu/nieczytaniu pobrzmiewa pretensja: dlaczego jest Was tak mało, dlaczego nie z zarażacie bakcylem, dlaczego od nieczytających się odcinacie, naśmiewacie z wywiadu z kłamczuszkiem-analfabetą z filmików na You Tubie, podczas, gdy jesteście awangardą społeczeństwa i obowiązkiem waszym niejako jest kultywować i wciągać, propagować i zachęcać a nie wynosić się, drwić i z politowaniem głowami kręcić.

    Może jestem przewrażliwiona, ale mam poczucie, że za moimi plecami ustala się moją współodpowiedzialność za rzeczy, o których nie mam pojęcia jako zwykły człowiek, nie wadzący nikomu, nie zamykający się na innych w szczelnym kokonie, ale przecież – na bogów! – bez aspiracji i możliwości bycia zbawcą ludzkości. I nie mam tu, bynajmniej, na myśli milusiego trwania sobie w sławetnym świętym spokoju.

    Polubienie

  8. :) Ano wydaje mi się, że chyba taka nasza natura. Żyjemy sobie spokojnie, mamy swoje własne problemy, CHWILOWO (po obserwacji jakiejś tragedii) zdajemy sobie sprawę że innym jest gorzej (bo albo ktoś nam to wskaże, albo sami mamy z tym do czynienia), CHWILOWO chcielibyśmy o tym wkoło wszystkim powiedzieć, coś nakazać, potępić że nic się w tym kierunku robi, a potem… potem wracamy do swojego domu i cieszymy się tym co mamy. No bo co mamy i możemy zrobić?? Niewiele.. Mówię ogólnie, bo owszem są wyjątki, organizacje, które mają większe możliwości jak piszesz w pomocy niż zwykły człowiek.

    I chyba najgorsze jest takie generalizowanie i podpinanie wszystkich pod tą odpowiedzialność, a w czasach w jakich przyszło nam żyć, piętnuje się to, że ktoś kto ma lepiej i nie robi nic aby pomóc tym którzy mają gorzej, czy żyją w innych warunkach. Kłuje się nas własnie jak piszesz w oczy tym, że mamy więcej spokoju, nie klepiemy biedy etc. Zawiść?

    Nie wiem, ale po prostu taka chyba jest ludzka natura… To już szerszy problem, albo nawet nie problem, po prostu cecha człowieka. Zwykła chęć udowadniania czegoś innym, kompleksy… i zbyt mocne uogólnianie. Cóż, jak to mówią, jesteś częścią społeczeństwa posiadasz zbiorową odpowiedzialność. To się własnie nam wkłada do głów, tyle że nie jest to do końca fair.
    Masz rację, też mnie to boli…

    Głupi fakt – piszę bloga, ktoś ze znajomych kto się o tym dowiaduje przypadkiem (bo absolutnie się tym nie chwalę i nie chodzę z napisem na czole Jestem Blogerką, nie biorę udziału w żadnych spędach blogowych, nie latam za książkami do wydawnictw, mam to gdzieś, ale… jest stereotyp): ” ooo piszesz o ksiązkach to już pewnie masz wtyki tu i owdzie” a do tego od razu ocenianie ze zadzieram nosa, że uważam się za bóg wie kogo i chuj wie co jeszcze. Takie coś boli.
    A w czym niby jestem lepsza?? Nie uważam się za lepszą tylko dlatego że jakies swoje wypociny publikuję w sieci, które są tylko moim zlepkiem emocji…
    I tu jakby trafiam od razu na osąd… no bo skoro tyle czytam i piszę to pewnie jednak mam się za bóg wie kogo , powinnam to czy tamto. Guzik prawda. Podkładanie pod to ideologii jakiejś dla mnie mija się z celem.
    To strasznie zawiłe, nie wiem, czy dobrze wyjasniłam o co mi chodzi..ale też do szału mnie doprowadza zwalanie na zwykłego człowieka jakies odpowiedzialności.

    Dlatego w przypadku reporterów – racja, nie powinni tak robić. Nie mają do tego prawa. Mogą wyrażać swoje uczucie,ale w żadnym wypadku nie powinni porównywać czy osądzać. Oni w gruncie rzeczy też kiedyś wracają do tych swoich cieplutkich domów… fakt, że z innymi doświadczeniami ale też niech nie robią z siebie wszystkowiedzących…. :)
    WIadomo, każdy człowiek ma swoje własne problemy i kłopoty które dla niego w danej chwili są istotne. Nie ma sensu porównywać ich w takiej skali.
    Wcześniejsze moje komentarze dotyczyły głownie książki. Każdy zresztą może ją inaczej odebrać..

    Polubienie

  9. Jabłuszko,
    ale jest w Tobie – nazwijmy to – taka wrażliwość społeczna :) Reporter? Reporter przez samo pokazywanie lub nie pokazywanie (równie ważne!) zajmuje jakieś stanowisko – czasami wbrew zamiarom. Jeśli nie wykazuje zainteresowania „stroną”, która chce opisać, to po prostu nie zostanie (dobrym) reporterem. Dobry reporter (dziennikarz) to taki, którego praca ma choćby niewielki wpływ na swojego czytelnika.

    Ja osobiście uważam, że jest problem. Że duża, właściwie cała część mediów została opanowana przez stronę „szczęściarzy”. Może dlatego masz też takie odczucie, że jak już pokażą skrajną biedę, to rysuje się to na akt oskarżenia. Druga sprawa, zobacz, w dużych miastach coraz częściej mamy takie architektoniczne potworki w postaci bloków ogrodzonych, pod ochroną, pięknie przystrzyżonych trawników, przesadnie zadbanych. Jak się pojawi kontakt „szczęściarza” z „biedną częścią” to jest dramat, może bardziej wynikający z nieobycia?

    PGR-y :) Hmmm… Sądzę (z własnej obserwacji takich terenów, których tam gdzie mieszkam jest dużo), że temat PGR-owskich zaszłości się wytraca, szczególnie po otwarciu granic UE… Problem dzieci, ich nadmiernej ilości, to jest sfera w której musi działać druga osoba (zewnątrz). Nie za bardzo rozumiem Twój tok myślenia, bo jak rodziny winić za nadmierne potomstwo? Przecież gdyby miały świadomość konsekwencji (taką jak Ty masz) to jest duże prawdopodobieństwo żeby nie tylko nie miałyby tyle dzieci, ale też ich bieda byłaby w najgorszym wypadku mniejsza.

    Państwo? Owszem, ale w moim przekonaniu ono powinno stwarzać pole do działania (zachęcać) między poszczególnymi grupami społecznymi, a nie ingerować samo. Jest inaczej, jest gorzej, Ci „szczęśliwi” muszą wkładać coraz więcej wysiłku aby pozostać „szczęśliwymi”, a biedni pozostają biednymi. Państwo okazuje się być murem – i to jak widać po najnowszej historii, z bardzo kiepskim fundamentem. Nie tak to powinno wyglądać, w tym przypadku – paradoksalnie – i jedni i drudzy tracą, chociaż tu widzę optymizm i powiem, że najwięcej stracą przecież ci szczęśliwi ;) Temat rozległy, na inną dyskusję.

    Obserwujesz blogosferę książkową, czy jesteś też jej twórczą częścią? To o czym napisałaś, to ścieranie się dwóch postaw. Jedni z żyłką do propagacji, drudzy bardziej motywowani wewnętrznymi „sposobnościami”. Znasz temat, z perspektywy czasu owe różnice, chętnie powracające w zjadliwych komentarzach, budzą uśmiech, ale wcale nie uważam, że nie powinno ich być (dyskusji). Zresztą, z natury internetu wynika, że więcej będzie wspomnianych propagatorów niż pozostałych, owszem – zauważyłem pewien trend do formowania się blogów w jedną masę zwyczajów i konwenansów, ale są jeszcze te rodzynki na cieście (dobre pisanie). Smaczne są, może dlatego jest ich mało… ;D

    Polubienie

  10. a ja tak na troszkę inny temat, bo znalazłam własnie info na stronie wyd. Czarne:

    „Ruszyły prace nad wielką antologią dwudziestowiecznego polskiego reportażu!

    Jesienią przyszłego roku nakładem Czarnego ukaże się antologia „100/XX” — zbiór stu najlepszych reportaży powstałych w ubiegłym stuleciu — pełny przegląd tematów, stylów i postaci. Redaktorem antologii jest Mariusz Szczygieł, w doborze tekstów pomagają mu członkowie Rady Programowej: Hanna Krall, Małgorzata Szejnert, Elżbieta Sawicka i prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński.
    Antologia pokaże początki dwudziestowiecznego reportażu i jego stopniowy rozwój jako gatunku literackiego. Pojawią się w niej zarówno nazwiska klasyków, jak i reporterów niedocenionych czy nieznanych. Powstanie reporterski portret XX wieku — zapis przemian społecznych, wielkich i małych wydarzeń, codzienności i burzliwej historii.”

    No :)

    Polubienie

  11. Mary:

    To samo sobie wczoraj pomyślałam o tych wszystkich reporterach: że oni w końcu i tak wracają do swoich stabilnych domów. No i taka konkluzja wyczerpuje – tak mi się wydaje – już ten nasz temat o przekraczaniu granic odpowiedzialności za przekaz w sztuce reporterskiej. Wszystko się chyba powiedziało.

    Wiesz, tak czytam to, co piszesz o reakcji ludzi na pisanie bloga… Straszne to i śmieszne zarazem. Doskonale rozumiem, że Ci ciśnienie skacze na takie teksty, bo mnie też by obojętną nie pozostawiły. Bloga wprawdzie nie piszę, bo potrzeby takiej nie odczuwam i czasu nie mam, żeby go dopieszczać (staram się rozsądnie szafować czasem spędzanym przed komputerem), ale zrozumieć nie mogę, co ludziom do tego, że ktoś tam sobie popisze. Każdy spędza życie na tym, na czym chce i (co mnie z miejsca niezmiennie do pasji doprowadza kiedy słyszę tego rodzaju insynuacje) nie musi mieć od razu z każdej swojej działalności wymiernych korzyści. Chyba, że dla siebie samego, w postaci zadowolenia z przyjemnie czy pożytecznie spędzanego czasu. Sama, kiedy przyznaję się komuś w rozmowie, że czytam, słyszę najczęściej dociekania, czy nie szkoda mi czasu albo, kpinką podszyte, zadziwienia po cóż też kupuję te książki, skoro już tyle ich mam lub pytania w stylu „czy nie lepiej kupić sobie bluzeczkę?”. Albo porady: „e, lepiej wydałabyś te pieniądze na coś sensownego”. Kiedy spotkam kogoś i nie mogę długo porozmawiać, bo akurat spieszno mi do biblioteki, pada sakramentalne „ZNOWU DO BIBLIOTEKI? Ileż można do biblioteki chodzić!”. Itepe, itede – co ja Ci tu będę opowiadała :) I tak powinnaś się cieszyć, że Cię nikt nie nagabuje o załatwienie pracy, skoro masz takie wtyki :)
    Stereotypy wloką się za nami przez całe życie – nie uciekniesz. Jak nie w tej dziedzinie życia Cię dopadną, to w innej. Czasami myślę sobie, że nasza rzeczywistość cała niemalże na nich utkana. Sama się łapię na myśleniu
    schematami, czego nie cierpię i z czym staram się walczyć. Ale to ciężka harówa, bo są wszędzie i człowiek, chcąc nie chcąc, coś tam podłapie. Bezmyślności tylko nie lubię, bezrefleksyjnego podążania za stadem, przyjmowania w siebie wszystkiego bez odrobiny krytycyzmu.

    Polubienie

  12. A ja już miałam Krzysztofowi pisać, że Mary nam pewnie głowy pourywa za tę agorę na jej blogu :)

    Polubienie

  13. Przestań!! :))) rzadko się tu trafiają takie rozmowy, mnie to naprawdę cieszy. Blogosfera jest ogromnie uboga jesli chodzi o takie wymiany mysli… z tego co obserwuję :) więc oby jak najwięcej :)))

    Co do powyższego… hehe, wiecznie słyszę to samo: „kolejna książka??” puszczam mimo uszu bo czy to sens tłumaczyć…? Niech se tam ludzie kupują bluzeczki, buciki i torebunie, no ja wolę wydać na książkę ;) i mam z tego ogromną radochę :) Niedługo pójdę pod most goła i wesoła ale za to z walizami ksiązek ;DDD

    A stereotypy.. cóż, były, są i będą. Od nas zależy żeby się w tym nie zagubić

    Polubienie

  14. Krzysztofie, po kolei:

    Moja wrażliwość społeczna, nie będę oszukiwała, jest średnia: mam wiele współczucia dla prawdziwego nieszczęścia i chętnie, mogąc, pomagam. Nie jestem jednak typem społecznicy, doktorem Judymem w spódnicy, Stasią Bozowską czy Matką Teresą. Nie poświęciłabym życia osobistego dla sprawy. Pewne procesy czy postawy mnie drażnią, targają moim sumieniem i dlatego decyduję się na protest czy głośne mówienie o tym, ale kwalifikacji na siostrę miłosierdzia nie posiadam. Nie oglądam się na innych, kiedy mogę sama coś zrobić, ale życie nie upływa mi na penetrowaniu biedy czy patologii i niesieniu kaganka.

    Jeżeli reporter nie wykazuje zainteresowania tematem swoich dociekań, to reportaż nie powstaje. I nie ma tu znaczenia, czy za pomysł brał się byle pismaczek, czy rasowy wirtuoz pióra. Zgadzam się z Tobą co do konkluzji, po czym można poznać dobrego reportera, czyli tego, którego dzieło oddziaływuje na odbiorców. I nie tylko reporterów to dotyczy: to kwestia podstawowa dla każdego rodzaju działalności, u podstaw której leży uświadamianie, zmienianie, dawanie do myślenia.

    Nie piętnowałabym tak zdecydowanie mieszkańców osiedli ogrodzonych. Mają oni swoje racje, które dostrzegam i częściowo nawet podzielam. Nie jestem zwolenniczką tworzenia enklaw czy gett, ale, bywa, są to rozwiązania przynoszące wiele pożytku. Cudze szczęście i zadowolenie mnie nie razi, bo nie jestem osobą zawistną i sądzę, że każdy ma prawo żyć według swoich upodobań. A ten dramat, o którym piszesz, kiedy dochodzi do kontaktów biedy i sytości, wynika, moim zdaniem, tylko i wyłącznie z dwóch rzeczy: z frustracji tych pierwszych i jawnego strachu drugich. Jedni widza w drugich swoje niespełnione pragnienia, których urzeczywistnienie raczej nigdy nie będzie im dane, ci drudzy w tych pierwszych – zagrożenie dla swojej stabilności.

    Co do tego nieszczęsnego potomstwa z mojej wypowiedzi powyżej: nie winię rodzin
    za posiadanie dzieci jako takie. Winię je za to, że, nie mając absolutnie żadnych perspektyw zapewnienia dzieciom godziwych warunków do wzrastania i rozwoju, zapewnienia godziwego wykształcenia, środków po temu i świadomości tegoż, decydują się na gromadę dzieci, której liczba oscyluje z reguły wokół dziesiątki. Denerwuje mnie ta bezmyślność, brak odpowiedzialności za życie drugiego człowieka, kompletna niedojrzałość rodzicielska i społeczna. Powiem brutalnie: spłodzić dziecko, z reguły, jest śmiesznie łatwo i szybko. Wychować – o, to już zajmuje całe lata i trzeba mieć do tego jakieś umysłowo-emocjonalne zaplecze. Chęcią zaznania blasków rodzicielstwa dziecka nie nakarmisz, nie wykształcisz, jeżeli brakuje środków na podstawowe, niezbędne do przeżycia rzeczy. Zauważ pewną analogię: bogaci rzadko mają liczne potomstwo. Tam, gdzie jest bieda, szerzy się patologia, nie ma zupełnie warunków dla życia dla licznej rodziny, nie ma jakichkolwiek perspektyw na zmianę, tam są całe kolonie dzieci.

    Niech tam sobie państwo zachęca do działania. Pytanie tylko, czy wobec braku w naszym kraju jakiejkolwiek formy społeczeństwa obywatelskiego i tradycji wzorców funkcjonowania tegoż, szczytne hasła psu na budę się nie zdadzą, rozbiwszy się o mentalność pani Dulskiej (że co mnie tam obchodzą inni, a najlepiej brudy swoje każdy niech u siebie pierze). Praktyka pokazuje, że u nas najsprawniej działa się wtedy, kiedy państwo w tej działalności swoich palców nie macza: czy to po stronie inicjującej, czy wykonawczej. Dlatego też organizacje pozarządowe najlepiej się sprawdzają w szczytnej idei pomocy potrzebującym.

    Nie piszę bloga. Czytam tylko i, od czasu do czasu, komentuję. Ale to rzadko, w co może, wobec nalotu na blog Mary, trudno uwierzyć :) Jak komuś odpowiada obracanie się w świecie blogosfery w kręgu konwenansów, to jest mi to całkowicie
    obojętne.

    Polubienie

  15. Mery, zobaczysz, nawet na walizki nie będzie Cię stać do tych książek ;)

    Krzysiek, jak sobie życzysz :)

    Polubienie

  16. o, pracę magisterską broniłam u jednego z powyżej wymienionych :) to wcale nie było tak dawno temu, a mimo to zdobycie zbioru reportaży tego i owego graniczyło z cudem, nikt tego nie wznawiał, nikt też tego za bardzo nie czytał. dopiero od pewnego czasu zauważam zainteresowanie, pewnie dzięki Czarnemu w dużej mierze, bo zaczęło popularyzować to, co jest uważane za literaturę niższej kategorii niż piękna.
    a co do tych reporterów i powyższej dyskusji… hm. uczono mnie, że reporter powinien starać się być tak obiektywny, jak to w danej sytuacji możliwe i również w miarę możliwości przezroczysty. ale nie równa się to wcale suchemu relacjonowaniu, pozbawionemu wszelkiej emocji i ludzkich odruchów. nie wtedy, kiedy chce się poznać ludzi, o których się pisze.

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.