„Niedzielę zwiastuje cisza. W niedzielę w powietrzu wisi dym, ledwo widoczna zawiesina unosząca się nad zgliszczami budowanego z mozołem przez cały tydzień świata. Dzień po dniu, od poniedziałku do piątku, we wszystkie dni robocze świat powstaje, jak sam Bóg przykazał. Rośnie w siłę, mnoży się, rozpiera w posadach, pręży i napina się po to, żeby około soboty już nie wytrzymać. Od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę nie musi. Na Boga, nie musi. Wtedy spektakularnie ginie. Wyciąga z szuflady drogi, wysadzany diamentami łańcuch, pęta go sobie wokół szyi, osuwa na kolana i mdleje w ekstazie, liżąc jaszczurzym językiem buty właściciela. Wtedy nie wytrzymuje i na własne życzenie idzie na dno. Gwałtownie się kurczy, wyje z bólu i rozkoszy, tapla się we własnej spermie, odchodach i moczu. Jak wisielec wije w konwulsjach, publicznie rozrywa wnętrzności, uwalniając tłoczące go w środku ciśnienie. Dusi własnymi rzygowinami, żeby wreszcie w niedzielę nad ranem po raz kolejny umrzeć. […] Odbija się kebabem z nocy i to już jest koniec. Przemieniło się, stało. spełniło. Transsubstancjacja krwi w kielichu po winie odbija się niestrawioną wódką z red bullem, wysoko gazowanym piwem, dziwką przygodną, śmiercią rozkładaną na raty, rozróbą w dyskotece, rzygiem w taksówce tuż pod domem. Nieprzespaną nocą i wyrzutem sumienia w ubikacji. Nadzieją na to, że wszystko będzie dobrze. Że żona się nie dowie. Że dzieci będą rosły, a kredyt zmaleje. Oto wielka tajemnica wiary”.
Taka jest ta książka. Dziwna, dosadna, realistyczna i czasem przeintelektualizowana, ale też bywa pięknym językiem, subtelnym, pisana i wrażliwością, a także sarkazmem mnie ujmuje. O, jak mi się to podobało! Na początku, nie. Na początku było ciężko, trudno i jakoś tak do bólu. Nie szło mi. Nie mogłam się skupić i wczuć. Myślałam, co ten Organek nawywijał. Przecież on muzyk, artysta, Męskie Granie, długa grzywa i „głupi ja”. A się okazuje, że to obserwator rzeczywistości jak mało kto. On rozdrapuje, pokazuje palcem gdzie i jak jest źle, opowiada monotonię współczesnego, hipsterskiego życia, w sposób mi bardzo bliski.
Debiutant. Teraz każdy pisać może przecież. I artyści, muzycy, aktorzy, sportowcy, celebryci. Każdy ma prawo i każdy pisze jak umie. Nie zawsze dobrze, choć i tak się sprzedaje. A Organkowi zarzuca wielu bełkot. Widziałam recenzje, myślałam sobie, kurcze, strach czytać. Ale… ja będę bronić, bo mi jego pisanie bardze bliskie. Bo ja podobnie często widzę rzeczywistość. Bo mnie też nuży rutyna pracowej rzeczywistości i też czekam weekendu, by wyrzygać ciśnienie z siebie. I wtedy pięknie jest. I wszystko to co zbudowane w tydzień, upada. Zaczyna się nowe, inne życie. Ucieczka, pozorna może, ale jednak. Na chwilę, na moment. Bo chciałoby się „.. do czegoś dojść i przy tym pozostać. I już nie szukać. Nie chodzić, nie łazić, nie dosiadać się, nie pytać. Zostać kimś. A najlepiej sobą, żeby już donikąd nie chodzić. A tak, wiecznie tylko przelotem”. I też ciągle się czegoś boję, o coś lękam, czemuś muszę stawiać czoła.
Borys, 39-letni „korposzczur” traci pracę, jest zmęczony i zniechęcony. Aneta, niegdyś jego wielka miłość, prosi go, bo wpadają na siebie przypadkiem po latach, żeby pojechał z nią na pogrzeb jej ojca. To daleka droga, bo aż nad morze, na wyspę Wolin, a ona sama nie chce. Borys w sumie też nie bardzo, ale że nie ma nic lepszego do roboty zgadza się. Łatwo nie będzie, bo Aneta to Nieta. „Nie ta” kobieta od zawsze. „Nie ta”, ale jednak ta kiedyś jedyna. Też w życiu jej nie wychodzi, lubi alkohol. No ale… I tu zaczyna się taka powieść „drogi”. Ucieczka przed tu i teraz. Strach przed tym, co nastąpi. Aneta boi się spotkania z dawno nie widzianą matką, nie zależy jej właściwie na tym by widzieć zmarłego ojca, ale nie wie jak to będzie. Borysowi zaś nie wiadomo na czym zależy, choć też boi się, czy sprosta zadaniu towarzysza podróży. Dobrze się jest wyrwać, oderwać, coś przeżyć nowego. A nowe będzie. I niebezpieczne. I groźni ludzie po drodze i zamieszanie i nawet strach przed śmiercią. Nagłą. I potem okaże się, że rzeczywistość jest zupełnie inna.
Będzie wielkie zaskoczenie, złość i przemiana, ale ciągły lęk pozostanie. Opanowywanie trwogi. Ciągły egzystencjonalny lęk. Bo łatwo w życiu nie jest. Lektura łatwa również nie jest, ale warto. Jestem bardzo zadowolona, że przeczytałam tę książkę. Organek okazał się być nie tylko świetnym muzykiem, ale też bardzo dobrym (wg mnie) obserwatorem i bliskim mi człowiekiem emocjonalnie i empatycznie. Ma dobre pióro, naprawdę momentami język mnie bardzo zaskakiwał. Gęsto tu od porównań, epitetów, metafor i słów trudnych i niejasnych, jest też trochę charakterystycznych wtrąceń ze Stachury, czy Kerouaca.
Jest drobiazgowo, realistycznie, błyskotliwie, czasem dziwacznie, posępnie i ironicznie. Będę bronić tej książki i na pewno wrócę do fragmentów, bo wiele z nich jest w punkt. Mój punkt. Tak się złożyło.
„Teoria opanowywania trwogi” Tomasz Organek, wyd. W.A.B. 2019