
Mam od jakiegoś czasu w sobie sporą fascynację Górnym Śląskiem, zaczęłam trochę zwiedzać te rejony na zasadzie krótkich, jednodniowych wypadów. Mam tam całkiem blisko pociągiem, a jakoś nigdy tego nie robiłam, dopiero teraz. Przyznaję, że zachwyca mnie ten region pod kątem architektury głównie, ale nigdy nie skupiałam się na historii. Będąc na Targach Książki w Katowicach oglądałam książki na stoisku wydawnictwa Vectra i wpadła mi w oko właśnie ta. Jest jeszcze część druga, którą również mam „Z czarnej ziemi”. Po lekturze tej pierwszej stwierdzam, że to świetna pozycja, by przybliżyć się nieco do tematu śląskiej tożsamości, ale przede wszystkim poznać losy głównych bohaterów, górników i ich rodziny. Akcja rozpoczyna się w 1945r, a kończy na początku 1948r., kiedy to nasi bohaterowie witają nowy rok w gospodzie „U Gintera”- miejscu spotkań we wsi Rydoszyce. Nie bardzo wiem czy taka wieś istniała naprawdę, bo nic nie znalazłam na ten temat – jeśli ktoś wie to niech da mi znać. Sam autor urodził się w Rydułtowach, więc być może jest to gdzieś (było) w tamtych okolicach, albo zostało zmyślone na potrzeby fabuły.
Poznajemy wspaniałych bohaterów, górników: Albina Kotulę i jego żonę Agnes, portiera kopalni „Blynder”: Zycha, Gerarda Kalymbę i Gertrudę Szkucikową (później jego żonę, znaną we wsi z naturalnych metod leczenia – pobrali się w wieku 70 lat, coś wspaniałego), Emila Czogałę i jego żonę Irenę, Konrada Tkocza i jego żonę Genię. Mamy też wspaniałego kościelnego Gerlasa i jego córkę Elwirę, która nacierpiała się podczas wejścia Rosjan do wioski, Jorgusia, który smali do niej cholewki, a niedawno wrócił z wojny, Karlika Klytę, który razem z Jorgusiem wyruszy w „tournee” po wsiach z repertuarem gimnastyczno-muzycznym, jako tak zwane „elwry”, mamy też sekretarza Marczuka nagabującego górników do donoszenia na innych i dołączania do PPR. Są tak zwane mamlasy ożarte, czyli różni pijaczkowie, są szabrownicy, którzy po przymusowych wysiedleniach niektórych Ślązaków do Niemiec, kradną po opuszczonych domach czy familokach.
Ale przede wszystkim w tej historii jest niezwykła więź mieszkańców Rydoszyc. Wszyscy po zakończeniu wojny chcą żyć normalnie, normalnie pracować i mieć spokojne głowy. Teraz, kiedy tworzy się Polska Ludowa, Ślązacy stają się narodem, który musi się dostosować, choć tego nie chce, bo nie chce zatracić swojej prawdziwej tożsamości. „Wojna się skończyła, a ludzi dalij dzieli się na takich i owakich! To kaj my w końcu som?! Czym my som?! Niymcami, Polokami a może Chińczykami?” – Som my i zawdy my byli Ślonzokami – powiedział poważnie Konrad Tkocz.- Yno, że ślepy los zdarził, że teroz Ślonsk zostoł prziłonczony do Polski. Beztoż na drugie miano momy teroz Poloki. Som my Polokami, yno że gorszyj kategoryje…”. I tak, większość dialogów jest pisanych gwarą, fonetycznie, łatwo jest ją zrozumieć, poza kilkoma słowami, nie miałam większych problemów i uważam, że to świetny zabieg autora, żeby zachować taką formę.
Śledzimy losy naszych bohaterów w normalnym życiu, a to jeden kupi wieprzka na świniobicie, drugiemu w krzyżu łupnie, trzeci zaś zginie w kopalni w zupełnie niespodziewanym momencie. Poznajemy pracę na „grubie” zjeżdżając z górnikami w ciasnej klatce, słuchając ich żartów, widząc ich wysiłek. Poznajemy też pracę tych, którzy na kopalni nie są zatrudnieni, kradną węgiel z hałd, albo pracują w gospodzie. Wszystkim towarzyszy cudowna, zdrowotna gorzałeczka, za którą daliby się pokroić, popijają zatem od święta i nie tylko :-) Jeden za drugim staje murem, pomagają sobie wzajemnie, kiedy trzeba powiedzą dobre słowo, a czasem nawet i się pobiją w imię sprawiedliwości i uczciwości. Bardzo polubiłam bohaterów tej książki. Pan Jerzy Buczyński stworzył barwną opowieść o ludziach z krwi i kości, którzy przeszli w życiu wiele, ale którzy nie tracą nadziei i nadal są wierni swoim przekonaniom. Bardzo polecam.
„Pokolenia w czerni” Jerzy Buczyński, wydawnictwo Vectra, 2015.