Archiwa tagu: czarna owca

„Latarnicy” Emma Stonex

„.. Życie na lądzie jest dla mnie jak dom tymczasowy. niby tu jestem, ale mnie nie ma, jakbym przyszedł na imprezę pełną ludzi, których nigdy nie spotkałem, ubrany niezgodnie z konwencją, i musiał wyjść przed północą. Na lądzie muszę udawać człowieka, którym nie jestem, uczestniczyć w czymś, czego nie jestem częścią. Trudno wytłumaczyć to normalnym ludziom. Nie zainteresowałaby ich opowieść o nieskończenie cichym spokoju porannej zmiany ani o tym, że przyrządzenie dobrego duszonego mięsa potrafi zająć myśli na cały dzień, a nawet dwa. Świat w latarni jest mały. Życie toczy się powoli. Inni ludzie tego właśnie nie potrafią: nie potrafią robić rzeczy powoli, z uważnością i namysłem.”

Emma Stonex napisała wspaniałą powieść opartą nieco na faktach, która trafia do mojej topki najlepszych książek tego roku. Niegdyś na wyspie Flannana w paśmie Hebrydów Zewnętrznych Szkocji trzech latarników z tamtejszej latarni zaginęło bez śladu. Z tego co się orientuję, do tej pory nie wyjaśniono jak mogli tak po prostu zniknąć. Emma Stonex przywołuje tamte wydarzenia kreując kompletnie inną historię i tworząc trzech nowych bohaterów : Arthura, Billego i Vincenta, którzy udają się na również fikcyjną latarnię morską o nazwie Maiden. To nie jest latarnia, z której w każdej chwili można wyjść, wrócić do domu, to prawdziwa wieża morska, położona dość daleko od stałego lądu, na skale, która zamyka w sobie ludzi na wiele tygodni, a nawet miesięcy, dopóki nie przyjedzie zmiennik. Spójrzcie na zdjęcie tej latarni Bishop (wspominanej zresztą w książce, jako jedna z tych, na której jeden z bohaterów miał szkolenie) u wybrzeży Wielkiej Brytanii.

Autorstwa Richard Knights, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=3900604

Latarnia Maiden jest królową wszystkich latarni – wyniosła, groźna, opierająca się złowrogim falom od wielu lat, tajemnicza – to ona stanie się domem dla naszych trzech bohaterów, którzy w 1972r. rozpoczną swoją wachtę i już nigdy nie wrócą do domu. Kiedy przyjedzie zmiennik jednego z nich, okaże się, że mimo iż latarnia zamknięta jest od środka, to nikogo w niej nie ma. Na stoliku są dwa nakrycia, zegary zatrzymały się o 08.45h, ale żadnego z trzech latarników nie ma w środku. Nie ma również śladów walki ani innych śladów wskazujących na .. cokolwiek. Jakby rozpłynęli się w powietrzu.

Dwadzieścia lat później poznajemy żony naszych zaginionych mężczyzn, które nadal nie uporały się ze stratą, nie wiedzą co się wydarzyło, mogły jedynie pożegnać swoich mężów, których większość uznała za martwych. Pojawia się pewien pisarz, który chce napisać książkę o tej historii, rozmawia z kobietami, ale czy znajdzie rozwiązanie zagadki?

Wbrew pozorom, to nie jest książka kryminalna. To książka o cholernie trudnych relacjach, które burzą się jak domino. Coś się wydarzyło, co sprawiło, że żaden z mężczyzn nie chce właściwie wracać do domu. Latarnia staje się ich azylem, domem, schronieniem. Wprowadza ich w życie, z którego nie są w stanie uciec. Jeden z mężczyzn kocha morze, drugi go nienawidzi, ale wie, że ono jest jego przeznaczeniem, trzeciemu jest właściwie obojętne, gdzie jest, byle był z dala od kogoś, kto na niego poluje.

Podobało mi się w tej książce wszystko: opisy natury, te wszystkie smutne rozważania żon pozostałych na lądzie, które gryzą się ze swoimi problemami i mają również sporo na sumieniu (szczególnie Helen); opisy tych jednostajnych i bardzo rutynowych czynności wykonywanych w latarni: dbanie o światło, przyrządzanie posiłków, rozmowy, sprzątanie, wykonywanie drobnych napraw, schodzenie na skałkę, by złowić jakąś rybę walcząc z falami, by nie porwały w głąb morza. Dodatkowo czytamy powieść z dwóch perspektyw: żon i latarników. Każdy rozdział podpisany jest imieniem danej osoby, która dzieli się przemyśleniami z czytelnikiem. To dzięki temu składamy powoli wszystko w całość. Rozumiemy, dlaczego każdy z nich zachowuje się tak a nie inaczej, po to, by w końcu zrozumieć, jak i dlaczego wszyscy latarnicy zniknęli.

To książka o winie i odkupieniu, o samotności takiej prawdziwej, wręcz pustelniczej, do której czasem człowieka ucieka i nie chce z niej wracać, bo jedynie tam czuje się sobą. To również powieść pełna mroku ludzkich zachowań, myśli, pełna tajemnic i niedopowiedzeń, ale też rozczarowań czy obojętności. Styl i narracja Emmy Stonex pozwalają na stopniowe odkrywanie tego, co siedzi głęboko w człowieku, jakie drzazgi uwierają go od lat i powodują ten niekończący się ból. Piękna i bardzo sugestywna proza.

„Latarnicy” Emma Stonex, tłumaczenie Agata Ostrowska, wydawnictwo Czarna Owca – Echa, 2021.

„Kąpielisko” Libby Page

„Dociera na kąpielisko codziennie o siódmej rano. Po przebraniu się w kostium popycha drzwi szatni i wychodzi na chłodne powietrze. Ma ochotę uciec, ale zbliża się do krawędzi basenu – jej stopy dochodzą do niej trzy minuty później niż umysł. Jej wola jest silniejsza niż ciało – starzejąc się, nauczyła się cierpliwości. Podchodząc do drabinki, patrzy na pozostałych pływaków: basen wypełniony jest przecinającymi powierzchnię wody ramionami. Rozpoznawalne twarze mają tylko ci, którzy pływają żabką, Schodząc po stopniach drabinki, Rosemary czuje się jak drzewo na wietrze. Jej konary skrzypią. Odrywa się od poręczy i oddaje wodzie, pozwala, by otoczył ją jej chłód, i przyzwyczaja się do temperatury. Odpycha się nogami od ściany. Powoli wpływa w mgłę. Nie widzi końca toru, ale wie, że jeśli nie przestanie poruszać nogami, w końcu do niego dotrze. Rosemary na osiemdziesiąt sześć lat, ale w wodzie jest wiecznie młoda”.

Rosemary miała kiedyś męża, w którym była ogromnie zakochana. Od jakiegoś czasu jest już wdową, ale w jej wspomnieniach George nadal pozostaje żywy. Ich pierwsza randka odbyła się właśnie na lokalnym kąpielisku, które w Brixton istnieje od lat. Basen jest miejscem spotkań łączącym pokolenia. Wiele miejsc w Brixton nie przetrwało, ale kąpielisko istniało zawsze. Teraz wielka firma wykupiła teren i chce przebudować basen na korty tenisowe, bo uważa, że to będzie bardziej rentowne. Nie ma sensu przecież utrzymywać kąpieliska, które działa tylko sezonowo, a skoro w Londynie jest wiele innych, wspaniałych basenów, dużo większych i bardziej nowoczesnych niż to, to tym bardziej zalejmy kąpielisko betonem. Do napisania artykułu na ten temat wyznaczona zostaje Kate – dziennikarka lokalnej gazety, która do tej pory zajmowała się nic nie znaczącym wypełnianiem łamów gazety poradami, przepisami itp. Temat likwidacji kąpieliska wydaje się być tematem prostym, ale ważnym dla kariery Kate. I na tym właściwie skupia się fabuła: na procesie tworzenia artykułu, który powstaje na bazie rozmów z mieszkańcami Brixton. To właśnie te rozmowy i poznawanie ludzi, korzystających z lokalnego basenu staną się niezwykle ważne nie tylko dla samej historii, ale też dla rozwoju Kate, która nagle mocno zaangażuje się w protest przeciwko likwidacji basenu. Czy zatem uda się tytułowe kąpielisko zachować? Jakimi argumentami posłuży się Kate?

Ta niby z pozoru banalna powieść obyczajowa niesie ze sobą jednak bardzo dużo ciepła i wzruszeń. Kiedy czytałam wspomnienia Rosemary, którymi przeplatana jest fabuła książki, autentycznie czułam smutek i nostalgię za młodością, która tak szybko przemija, wzruszenie, gdy mówiła o George’u i o ich miłości trwającej nawet, gdy ta druga osoba odchodzi już na zawsze. Piękna jest osobowość Rosemary, kochają ją sklepikarze, a z czasem pokocha ją również Kate, dla której staruszka będzie nie tylko przyjaciółką, ale także wentylem dla odkrycia samej siebie i swoich własnych możliwości.

Kate z kolei jest osobą, która w Brixton nie zna zbyt wielu ludzi, introwertyczka z napadami paniki, wreszcie wychodzi ze swojej strefy komfortu … wchodząc do basenu. Nie pływała od lat, ale kiedy Rosemary obiecuje jej opowieść o swoim życiu (do artykułu) w zamian za to, że Kate przepłynie basen, strach powoli odchodzi. To dzięki staruszce Kate otwiera się na ludzi, poznaje Brixton (które zresztą jest w tej powieści świetnym tłem), zauważa nowe miejsca, częściej się uśmiecha i już nie traktuje się jak wariatkę, która siedzi na chodniku i wyje z rozpaczy, bo dostała ataku lęku. „Ciężko jest cokolwiek zauważyć, kiedy chodzi się ze wzrokiem wbitym w ziemię”. Samo pływanie zresztą staje się dla Kate czymś niesamowitym, dzięki niemu znikają stres, lęk i przez chwilę można poczuć się lekkim i wolnym.

Kiedy społeczność Brixton zaczyna walkę o kąpielisko, widać bardzo wyraźnie, jak łatwo jest się zjednoczyć we wspólnym celu. Ludzie często sobie obcy, zamieszkujący jakąś dzielnicę, znający się tylko z widzenia, nagle zaczynają się wspierać, wspominać przeszłość, dostają skrzydeł. Okazuje się, że każdy z nich ma z kąpieliskiem inne wspomnienia. Dla jednego to miejsce na randkę, dla innego symbol wakacji i wolności, a dla rodziców na przykład „wspomnienie pierwszego przepłyniętego przez pociechę basenu. Momentu, w którym trzeba je puścić i pozwolić, by rozwinęło skrzydła”. Zamknięcie kąpieliska oznaczałoby definitywny koniec wszystkiego, koniec może nawet czyjegoś życia?

Libby Page stworzyła bardzo ciepłą i podnoszącą na duchu powieść. Finał lekko mnie rozczarował, bo wydał mi się troszkę niedopracowany, ale i tak wzruszył. To dobra książka, taka, w której kibicuje się bohaterom, która jest pokrzepiająca, ale nie cukierkowa. I pomyśleć, że to debiut autorki. Chętnie sięgnę po kolejną książkę Libby Page, jeśli oczywiście takowa się pojawi. Polecam.

„Kąpielisko” Libby Page, tłumaczenie Maria Borzobohata-Sawicka, Wydawnictwo Czarna Owca, 2018.

„Matnia” Przemysław Piotrowski

„Czytam książkę, którą poleciła mi Agata. To mroczny kryminał, ale podobno bardzo dobry. Okładkę obłożyłam w papier, bo straszy, zwłaszcza wieczorami, a jeśli straszyła mnie w obecności Marka, to tym bardziej wolę nie patrzeć na nią, gdy jestem sama. Gdy przewracam kolejną kartkę, kątem oka dostrzegam za pobliskim drzewem jakiś ruch. Podnoszę wzrok i przez chwilę patrzę w tamtym kierunku, mrużąc oczy, bo mam lekką wadę wzroku, a okulary zostawiłam w domu. Moje serce przyspiesza, bo za sosną ktoś stoi. Z jednej strony widzę łokieć, z drugiej dłoń trzymającą kawał odchodzącek kory, tak jakby postać przytulała się do drzewa, ale chciała pozostać w ukryciu.”

Dwa pierwsze zdania sugerują mi, że bohaterka „Matni”, Zuza, czyta kryminał Piotrowskiego z serii o Igorze Brudnym. Kto czytał, ten zna okładki tej tetralogii… :-) Ale do rzeczy. „Matnia” jest książką niepokojącą, wprowadzającą czytelnika (może trochę zbyt mozolnie) w klimat grozy wywołany przebywaniem na odludziu, w drewnianym, skrzypiącym domu, w miejscowości o upiornej nazwie Toporzyce, nad jeziorem „Wiedźmie” (jeszcze bardziej upiorna nazwa). Zuza, rozstaje się z poprzednim partnerem, który zostawia jej ogromny dług (pochodzacy z oszustw), a także prezent w postaci ciąży bliźniaczej. Oczywiście, o ile długi sprawiają, że kobieta musi być ostrożna i najlepiej powinna gdzieś się ukryć, o tyle ciąża daje jej radość. Bardzo chce mieć dzieci, a kiedy w przypadkowy sposób poznaje Marka (ideał chodzący), to już w ogóle nie wierzy, że spotkało ją takie szczęście. Miłość dodaje jej skrzydeł, Marek bardzo się cieszy, że zostanie tatą (choć wiadomo, nie biologicznym), w planach jest przeprowadzka do pięknego domku nad jeziorem, gdzie Zuza będzie wiodła z Markiem cudowne życie, popijała herbatkę na werandzie, a sielanki dopełnią tylko kolorowe ubranka dla nowo narodzonych dzieci. Tylko czy na pewno? Piotrowski nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził tu jakiejś chorej rzeczywistości i psychopatycznych, czy chociaż lekko zwichniętych umysłów ludzkich.

Faktem jest, że narracja jest kobieca. Podejrzewam, że niełatwo było autorowi wejść w głowę kobiety (do tego w ciąży!), by to właśnie z jej perspektywy prowadzić fabułę. To dlatego jest ona nieco rozwleczona, pełna „przeżywania”, emocji, powtórzeń i rozterek. Zuza za dużo myśli i analizuje (ale kobiety po prostu tak mają, to nie zarzut do prozy), czasem skręcało to w stronę ckliwego romansu z erotycznym zabarwieniem, ale to również nie zarzut – dla mnie to zrozumiałe, jeśli patrzymy na kobietę romantyczną, tęskniącą za swoim ukochanym, który zamiast, jak obiecał, siedzieć z nią w domku, musi wyjechać na dość długie zlecenie do Niemiec, a kiedy zjeżdża na weekend, to wiadomo, czym to się kończy. Zuza wie, że praca Marka w dziedzinie budowlanki wymaga częstych wyjazdów zagranicę, ale łudziła się, że po przeprowadzce do domu w lesie, będą jednak razem spędzać czas, przynajmniej do rozwiązania ciąży. No niestety.

Toporzyce są toporne i upiorne, to kilka domów na krzyż, zamieszkałych głównie przez starszych ludzi, którzy nie pałają zbytnią sympatią do nowych mieszkańców. Lubią obserwować zza firanki, niewiele mówią, widać, że rządzi tu jakaś tajemnica, zmowa, albo może po prostu to zwykłe podejrzenia ciężarnej, która jest teraz bardziej wyczulona na rzeczywistość? Zuza zaczyna lekko świrować, bo ciągle wydaje jej się, że jest obserwowana. Sama też zauważa, że w Toporzycach nie ma żadnego małego dziecka, co jest mocno dziwne… Najgorsze są noce, samotne w środku lasu, z koszmarnymi snami. I jeszcze wiadomość, że zaginęła tu kiedyś pewna Ukrainka, która podobnie jak ona, była w ciąży… Czy podejrzenia Zuzy są słuszne? O co chodzi mieszkańcom, bo ich zachowanie z czasem zaczyna być dość niepokojące?

Finał książki mnie bardzo zaskoczył – kompletnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, bo kiedy fabuła przyspiesza i robi się coraz dziwniej, to cała tytułowa matnia nabiera znaczenia i już nie można się oderwać.

Podobało mi się, choć oczywiście to zupełnie coś innego, niż seria z Brudnym, o której pisałam tutaj: „Piętno”, „Sfora”, „Cherub”, „Zaraza”, ale… niespodziewanie, w „Matni”, pojawia sie też ktoś z tej serii właśnie, co wywołało uśmiech na mojej twarzy. Fajnie to wszystko Piotrowski połączył, poprowadził napięcie i wczuł się w kobiecą psychikę.

„Matnia”, Przemysław Piotrowski, wydawnictwo Czarna Owca, 2021

„Zaraza” Przemysław Piotrowski

„Korupcja, korupcja powiązana z władzą, władza powiązana z półświatkiem, wszechobecność krążących niczym sępy nad padliną psychopatów w każdym z tych światów. Nie było lekarstwa na tę zarazę, można było tylko improwizować, przyklejać plaster na ropiejące rany w nadziei, ze uda się utrzymać pacjenta przy życiu jeszcze trochę dłużej. Proces gnilny państwa przyspieszył jednak w zastraszającym tempie i Brudnemu zbierało się na wymioty, gdy po raz któryś z rzędu widział w telewizji te same mordy, wypacykowane, uśmiechnięte, udające niewiniątka ciężko pracujące na rzecz obywateli. Prawie wszyscy byli psychopatami, zakłamanymi sukinsynami, którzy sprzedaliby własną matkę, aby tylko utrzymać się przy korycie. Cały ten świat to była jedna wielka pierdolona kpina”.

Kończę ten rok z kolejnym tomem kryminalnym w serii z komisarzem Igorem Brudnym. Dzięki tej historii przeniosłam się do świata gorzkiego i smutnego, brutalnego i rozczarowującego, choć nadzieję w tej całej historii daje miłość, jaka rozkwitła między Brudnym a komisarz Julką Zawadzką. Są świetnymi partnerami, wspierającymi się i widać, że im na sobie zależy. Oboje się przed sobą otworzyli, potrafią się przyjaźnić i ufają sobie chroniąc się wzajemnie. Jedno za drugim poszłoby w ogień. To ważne.

Brudny po ostatnich przejściach, jakie śledziliśmy w „Cherubie” dochodzi do siebie. Jego ciało odmawia posłuszeństwa, jeździ na wózku inwalidzkim choć intensywnie ćwiczy i się rehabilituje. Jego praca przynosi efekty, ale L4 nie pomaga, wręcz dobija. Przypadkiem trafia do niego pewna dziewczyna, która szuka zaginionej od trzech miesięcy siostry. Dziwnym trafem zaginięcie to splata się ze śledztwami prowadzonymi przez zielonogórską policję, dotyczącymi zabójstw prostytutek, głównie ze Wschodu. Nie byłoby może w tym nic zaskakującego, poza jednym: zwłoki jednej z nich nie mają w sobie krwi. Co wiąże te sprawy? Początkowo wszystko się rozłazi w szwach, nic do siebie nie pasuje, ale uparta Julka i jeszcze bardziej ambitny Igor Brudny zaczynają widzieć w tym wszystkim części wspólne. Finał okaże się, jak to zwykle u Piotrowskiego, kompletnie zaskakujący! Czytałam, czytałam i w końcu rozdziawiłam buzię mówiąc do siebie: „He??? serioooo?”. Czy zło zostało zwyciężone? Może tak, może chwilowo… ?

Książka jak zwykle rozwaliła mnie pod kątem intrygi kryminalnej i splątania wątków, a potem ich doskonałego połączenia. Nadal mamy, jak w poprzednich częściach, mroczny klimat, Zielona Góra jawi się miastem psychopatów zadziwiających swoimi skłonnościami, a brutalność ich czynów naprawdę prowadzi do wielu pytań o istotę człowieczeństwa. Świetna książka z otwartym zakończeniem, które mam nadzieję, prowadzi do następnego tomu z Brudnym – już zacieram ręce. Świetna to była lektura na ostatnie dni grudnia. Te petardy za oknem to nic w porównaniu z petardą, jaką jest pan Przemysław Piotrowski, który wskoczył na polski rynek kryminalny nagle i rozwalił mi mózg :)

Polecam.

„Zaraza”, Przemysław Piotrowski, Wydawnictwo Czarna Owca, 2021.

„Cherub” Przemysław Piotrowski

Jakie to było dobre! Trzecia część kryminalna z komisarzem Igorem Brudnym znów trzymała poziom. Było brutalnie, akcja pędziła jak oszalała, był świetnie poprowadzony wątek śledztwa i bardzo dobrze zbudowane postacie, które zresztą już były wyraziste w poprzednich częściach. Po lekturze „Piętna” i „Sfory” byłam zachwycona, bo dawno nie miałam tak dobrej kryminalnej rozrywki (choć nie jest to seria dla wrażliwych, bo brutalność i pomysłowość morderców przechodzi pewne granice smaku). Teraz, po lekturze „Cheruba” odczuwam zarówno satysfakcję, że ta część jest równie dobra, co poprzednie, smutek, że niektóre wątki zostały poprowadzone tak, a nie inaczej, i ciekawość, bo z racji na niejako otwarte zakończenie, zastanawiam się, czy ta część jest faktycznie ostatnia? I co tak naprawdę zdarzyło się na kilku ostatnich stronach?

Przede wszystkim postacie jednak są tu naprawdę zbudowane bardzo dobrze. Niektórych można polubić od razu, innych mniej. Zarys ich charakterów i osobowości to właściwie w niektórych przypadkach nie tylko zarys, ale też i analiza zachowań, rozwój uczuć. Igor Brudny – główna postać, to policjant, który jest cholernie „filmowy”. Przychodzi mi na myśl Harry Hole z powieści Jo Nesbo, ale oczywiście obaj różnią się w wielu kwestiach. Chodzi mi bardziej o takie przedstawienie cech charakteru, które sprawiają, że mimo mroku jaki ma w sobie ta postać, i mimo skomplikowanego podejścia do relacji damsko-męskich, ma się wrażenie że to prawdziwy mężczyzna: twardy, nieugięty, ale wrażliwy i z własnymi zasadami, nieco pogubiony i poraniony przeszłością i dzieciństwem jakie spędził w klasztorze sióstr hieronimek, w którym pedofilia i przemoc były na porządku dziennym. Ot, idealny bohater filmu sensacyjnego, kryminalnego (w ogóle te wszystkie książki Piotrowskiego są bardzo filmowe – taka dygresja). Czytając o Brudnym chciałam być na miejscu Julki: policjantki, która skoczy w ogień (co i tu nawet dzieje się dosłownie) za Igorem, która od dawna skrycie kocha się w nim, ale odkłada to uczucie na bok kiedy trzeba i jest całym sercem i duszą przy Brudnym, kiedy ten potrzebuje pomocy. A potrzebuje jej często, bo od początku popada w kłopoty i grozi mu niebezpieczeństwo. To świetnie przedstawiona relacja przyjaźni damsko-męskiej, która jak wiemy w życiu prawdziwym praktycznie nie istnieje, bo jednak zawsze przynajmniej jedna ze stron zaangażuje się bardziej. Jak będzie zatem w „Cherubie”?

Ale nie to jest najważniejsze. W Zielonej Górze, brutalnie zamordowany zostaje prokurator Kotelski. Nie ukrywam, że go nie lubiłam od początku, zresztą żadna z postaci w tej historii nie przepadała za tym człowiekiem: „Wszyscy wiemy, jaki był, co robił i jaką skurwiałą miał opinię” (powie jeden z policjantów). To co go spotkało, jest faktycznie odrażające, a rzeźnia to zbyt „małe” słowo. Należy jak najszybciej złapać mordercę, który wydaje się być bardzo przebiegły, nazbyt inteligentny i niezwykle dobrze przygotowany do kolejnych zabójstw, które zapowiada. Dodatkowo Igor Brudny, który jeszcze pracuje w Warszawie nad sprawą gwałtu pewnej dziewczyny, dostanie list z przesyłką, która przypomni mu znów o jego przeszłości. Dlaczego to się nie może skończyć? Czemu ciągnie się za nim cały czas to dzieciństwo u sióstr? Czy przesyłka ma związek z morderstwem Kotelskiego? Czy mordercą może być któryś z wychowanków sierocińca? Czy może to w ogóle nie ma znaczenia?

Niewiele więcej mogę powiedzieć o fabule, bo zdradziłabym zbyt dużo, niemniej jednak to będzie jedna z trudniejszych spraw do rozwiązania. Ślady będą prowadzić w różne dziwne strony. Prokurator Adela Winnicka, którą poznaliśmy w poprzednich częściach nie okaże się świętą, co mnie dość zaskoczyło, dodatkowo powróci stare, zamknięte już dochodzenie prowadzone przez Igora i Julkę dotyczące tak zwanych „dark klubów”, inspektor Czarnecki (do rany przyłóż człowiek) nie wysiedzi na emeryturze i będzie pomagał w śledztwie, a czeluście darknetu okażą się bardziej niebezpieczne niż ktokolwiek by przypuszczał. A tytuł książki taki jakby „delikatny”…

Autor również ciekawie pokazuje psychikę ludzką, tę zranioną w przeszłości, dopiero co kształtującą się dziecięcą osobowość. To czego doświadczamy, zawsze odbija się na dorosłym życiu. Niektórzy jakoś z tym żyją, piją, wymazują z pamięci, zmieniają miejsce zamieszkania, inni wybierają okrucieństwo, które chcą zadawać innym, a po części też sobie. Jeszcze inni zmieniają nie tylko nazwisko…

Niesamowita to była przygoda, bardzo lubię takie historie, które porywają i dla których zarywa się noc. Panie Autorze Szanowny, ja czekam na kolejne części, nie chcę wierzyć i nie wierzę raczej, że to koniec…. Aha, gratulacje również dla Piotra Cieślińskiego (aka Dark Crayon), który zaprojektował tak genialne, przerażające okładki dla wszystkich trzech części!

Przemysław Piotrowski „Cherub”, wydawnictwo Czarna Owca, 2020.

stosik marcowo-świąteczny

Obiecałam resztę książek recenzenckich, jakie do mnie przyszły w marcu, więc wrzucam. Kilka przyszło w pierwszych dniach kwietnia, ale to już bez znaczenia. Jedna z nich autorstwa Katarzyny Tubylewicz, to wygrana na stronie FB „I cóż, że ze Szwecji-ambasada Szwecji w Polsce”. 

I tak: od samego dołu mamy: „How To. Jak? Absurdalnie naukowe rozwiązania codziennych problemów” autorstwa Randalla Munroe od wyd. Czarna Owca, dalej dwie książki od wyd. Poznańskie („Wierzyliśmy jak nikt” i „Kraj nie dla wszystkich”), następnie trzy książki od Księgarni Tania Książka („Była sobie rzeka” będzie czytana niebawem, Przełęcz Diatłowa” – recenzja tutaj, „Czarne Miasto” – recenzja tutaj), dalej cegła kryminalna „Himalaistka” od Wydawnictwa Zysk i S-ka, potem dwie świetne powieści od Wydawnictwa Poradnia K („Filip i hydra” – recenzja tutaj, a „Unorthodox” właśnie kończę czytać, recenzja na dniach). Następnie wspomniana wygrana, potem książka od Wydawnictwa Seqoja, autorstwa Jarka Czechowicza: „Winne”, kolejna to „Chata na krańcu świata” od Wydawnictwa Vesper i „Szwajcaria” Joanny Lampki od wyd. Pascal. 

Kolejne pięć to moje ostatnie zakupy w Świecie Książki, które rzutem na taśmę odebrałam dziś z paczkomatu.

Akcja #zostańwdomu trwa nadal, więc z czytaniem nieco lepiej, choć też nie tak, jakbym chciała :) tym bardziej, że po urlopie, jaki się skończył, zaczynam po Świętach pracę zdalną z domu, co mnie dość mocno irytuje, bo jakoś sobie tego nie wyobrażam.

W każdym razie, życzę Wam spokoju i nadziei na ten dziwny czas, jaki nastał. Jeśli obchodzicie Wielkanoc, spędźcie ją w miarę radośnie i przyjemnie, na tyle ile można aktualnie. Jeśli nie obchodzicie Świąt, odpoczywajcie, czytajcie, spędzajcie miło czas. Najlepszego.

dsc08596

 

stosik grudniowy

Faktycznie, niewielki stosik w tym miesiącu. Nie kupowałam zbyt wiele, a egzemplarze recenzenckie tylko trzy tym razem: „Niewiarygodne” (recenzja tutaj już była), „Milion małych kawałków” i „Pustelnik” Nordbo (czytam, ale jakoś męczy i nudzi, jestem w połowie, poprzednie kryminały tego autora były chyba lepsze).

Sama kupiłam sobie 4 książki z wydawnictwa Sonia Draga, które uważam za jedne z lepszych, bo wydaje powieści z wielu krajów, o których chcę czytać i autorów o których często pierwsze słyszę. I tak właśnie jest z książkami „Śmierć to udręka” i „Dyktatura strachu” (tłem jest Syria) oraz „B jak Bejrut” (tłem Liban), do tego jeszcze włoskie tło czyli „Historia porządnej rodziny” Rosy Ventrella i „Blask” Margaret Mazzantini (ta ostatnia za 7zł).

I z innej bajki nabytkiem jest reportaż / opowieść o Bieszczadach z wyd. Czarne czyli „Kiczery” Robińskiego. Czytać by się chciało, choć sił nie ma, bo człowiek zmęczony pracą, no ale cóż. Może choć trochę uda się odetchnąć.

No, to miłego  czasu:)DSC08043