
„-Doskonale rozumiem ludzi, którzy idą, zostawiają rodziny. – Naprawdę to rozumiesz? – Rozumiem. -Po tym co przeżyłaś? -Ja bym też poszła… – Ale nie idziesz. – Boję się, że… wiem o tym, że gdybym tam poszła, poczułabym to co oni. Nie idę, nie umiem się wspinać, ale pójdę na trekking pod szczyt w 2026. Dzieci będą starsze, nie idę wysoko i będą mnie prowadzić profesjonaliści, więc to nie to samo. Ale rozumiem tę potrzebę”.
To fragment z felietonu o Magdalenie Bieluń, córce Andrzeja Bielunia, himalaisty, który zginął w 1983r. na szczycie Api. To nawet nie ośmiotysięcznik, więc niewiele o nim wiadomo, rzadko kto się teraz na niego wspina i nie słyszy się o jakichś sponsorowanych wyprawach. To góra mająca 7132 m., ale to polska wyprawa kierowana przez Tadeusza Piotrowskiego jako pierwsza zdobyła ją zimą. Bieluń na szczyt wszedł jako pierwszy w wigilijną noc, niestety zginął podczas schodzenia. Mówi się, że prawdopodobnie został „zdmuchnięty” przez gwałtowny wiatr podczas zawiei śnieżnej. Był człowiek i nie ma człowieka. Pozostała po nim jego rodzina. O nim samym nie mówi się wiele, sama właściwie pierwszy raz usłyszałam to nazwisko, a dzięki jego córce, która za wszelką cenę chciała, aby pamięć po nim nie umarła, to ten felieton z książki „Rodziny himalaistów” najbardziej zapadł mi w pamięć. Jest tu smutek i żal, gniew, że niewiele się o tej wyprawie mówi, jest też chęć poznania ojca, jego planów, charakteru, dzięki wspomnieniom innych, co nie jest już teraz proste, bo większość nie żyje.
Generalnie ta książka to taki zbiór emocjonalnych opowieści o tym, co czują teraz członkowie rodzin himalaistów i co czuli w momencie, gdy dowiedzieli się o śmierci ojca/męża. To przykłady tego, jak teraz radzą sobie z traumą, smutkiem, żałobą, bezsilnością, złością i gniewem. O tych rodzinach mało się mówi, raczej zostawia się je w spokoju i tylko znajome im środowisko himalaistów je wspiera. Autorki ksiażki spotkały się i rozmawiały właśnie z tymi osobami, po to, by pokazać tę stronę himalaizmu, o której niewiele wiemy. Bo tak naprawdę „wspina się cała rodzina, nie tylko jeden człowiek” (słowa Marka Sajnoga).
Poza żonami zmarłych himalaistów (jak żona Tomka Mackiewicza, czy żony zmarłych himalaistów w lawinie pod Everestem w 1989r.) mamy też dzieci, już teraz dorosłe. Jest na przykład pani Magda Bieluń, którą wspomniałam wcześniej, jest Marcin Latałło, którego ojciec Stanisław, operator filmowy, zginął na Lhotse w 1973r., jest też Jerzy Kołakowski, syn Ryszarda, himalaisty, który nie wrócił z wyprawy na Makalu.
Ta książka jest naprawdę smutna, choć z drugiej strony wyziera z niej gdzieś duma i siła. I tak naprawdę nikt tu nie daje konkretnej odpowiedzi na pytanie, po co oni wszyscy poszli w te góry, przecież wiedzieli, że w domu czeka na nich żona z dopiero co narodzonym dzieckiem. Teraz te dzieci są już dorosłe, ale dobrze pamiętają moment, w którym ich matki dowiedziały się o śmierci męża, a ich ojca. Często ta trauma zostaje w nich do końca życia, niektórzy działąją, by pamięć o rodzicu nie zaginęła, a inni po prostu idą w góry, bo też chcą się wspinać. Czy pasję zatem dziedziczy się w genach? Czy raczej chodzi tu o jej zrozumienie, o doświadczenie na własnej skórze, tego za czym tak gonili ci, którzy odeszli?
Kiedy tak czytałam te wypowiedzi, czy to córek czy żon czułam smutek i żal, ale z drugiej strony myślę sobie, że kobieta wiąże się z mężczyzną, który w jakiś sposób ją musi pociągać i fascynować. I odwrotnie. Mężczyzna, który zwiąże się z kobietą – himalaistką nie powinien po ślubie zamykać jej w kuchni przy garach. Pada zatem pytanie, po co w ogóle wiązać się z kimś, kto co rusz ryzykuje życie, kto stawia góry ponad rodzinę? czy takie osoby w ogóle powinny zakładać rodziny? Przytoczona wypowiedź jednego z himalaistów: Aleksandra Lwowa, jest dość trafna, ale czy odnosi się naprawdę do każdego? „Nie należy wiązać się z himalaistami, bo oni muszą prędzej czy później zabić sie w tych górach. […] To tylko kwestia czasu i wytrwałości w dążeniu do celu”. Może niektórzy są po prostu naznaczeni tragicznym konfliktem wewnętrznym? Wspomniany wcześniej Bieluń w swoim dzienniku napisał: „Intensywne życie zniszczyło tak wiele z mojej psyche i ciała. Jestem zmęczony, ale odpoczynku nie pragnę. Ta wielka zmienność wydarzeń i miejsc w mojej pasji odbija się piętnem nieumiejętności przywiązania. Tak bardzo chciałbym czasem to zmienić, ale czy to jest możliwe? Każda pasja jest egoizmem, który nie liczy się z niczyją troską. Moja wymaga od swoich wyznawców niekiedy ceny najwyższej, ceny życia”.
Autorki książki pokazują po trosze życie samych himalaistów (opisując je dość skrótowo) a skupiają się bardziej na tych, którzy po nich pozostali, żywi i walczą z gniewem, tęsknotą, bezsilnością, ale też są pełni dumy i często chcą żyć również przepełnieni pasją.
To jest książka, złożona z felietonów/wywiadów, pisanych raz przez jedną autorkę, raz przez drugą, niektóre spostrzeżenia się czasem powtarzają, co może lekko irytować, ale to ciekawa pozycja. Dla osób początkujących w temacie literatury górskiej, chyba nie będzie idealna moim zdaniem, chociaż z drugiej strony może zachęcić do poszukiwań na temat danych nazwisk i osiągnięć. Jedyne, co mi zgrzytnęło mocno to błąd informacyjny: na litość boską, gdzie była korekta? Mount McKinley leży na Alasce owszem, ale jest najwyższym szczytem Ameryki Północnej, a nie POŁUDNIOWEJ, jak jest napisane w jednym z rodziałów. Brrr…
„Rodziny himalaistów” Katarzyna Skrzydlowska-Kalukin, Joanna Sokolińska, wydawnictwo W.A.B., 2020