
„Na głównym skrzyżowaniu, jakieś pięćdziesiąt metrów od nas, stoi olbrzymi autobus. W jego prawy bok wbił się niebieski samochód osobowy. Nieopodal leży góral z wgiętym widelcem, bękart wśród aut. Z przednim kołem wycelowanym w stronę nieba wygląda jakby ćwiczył jogę. Między szprychami faluje pajęcza sieć i nawet ona wydaje się opuszczona. Wokół latarni przed pensjonatem wiatr owinął jadowicie zieloną skakankę. Po chodniku sunie pusta paczka czipsów. Po ulicy turla się butelka.”
W takich okolicznościach dzieje się akcja powieści Patryka Fijałkowskiego. Lichy pensjonat, brudny i dość zaniedbany, opuszczony podobnie jak całe miasto, które nie wiedzieć czemu wymarło, to miejsce w którym przebywają nasi bohaterowie. Ale zanim o nich coś powiem, to chwilowo zostanę w tym post-apokaliptycznym miejscu, które ogromnie mi się podobało. Nadało całej historii dodatkowej mrocznej i posępnej atmosfery, takiej aury samotności ludzkiej, jakkolwiek to brzmi. Samotności człowieka, który szuka natchnienia, celu, który jest wypalony, niedoskonały, niedostateczny, niewystarczający. Jeden z bohaterów powie: „Cały ten pierdolony kryzys. To, że tak się zafiksowaliśmy. by stworzyć coś pięknego, że pięć lat stoimy w miejscu. Sparaliżowani, nieusatysfakcjonowani. Przerażeni, że jak już jedną szansę spaliliśmy, to spalenie drugiej spali też nas”.
Kim są bohaterowie? To zespół „Kałuże”, który tworzą Ramiro, Wogól i Rafał. Zespół fikcyjny, choć gdy tak czytałam o nich, to chciałam by istnieli. Chciałam móc posłuchać płyty „Rano cisza”, która im wyszła, która była czymś dobrym, o której opowiadają z dumą i nostalgią. Właściwie ta książka jest subtelnym, mrocznym i nietypowym wywiadem z zespołem. Narrator zadaje im pytania o utwory, z których każdy ma swoją historię. Jak powstał, dlaczego, skąd wziął się taki a nie inny tekst, jakie emocje towarzyszyły muzykom przy jego tworzeniu. To wszystko jest niezmiernie ciekawe, dotyka, boli, oddziałuje na emocje i wiele w tym wszystkim jest żalu, smutku, tęsknoty, ale tez miłości dzięki, której powstała dana piosenka. Niemniej jednak bardziej jest to książka o ciągłym poszukiwaniu: sensu, aprobaty bliskich, bliskości, głębi w życiu. To też opowieść o szarej rzeczywistości, o tym jacy jesteśmy/bywamy przygaszeni, samotni, przeciętni, bezsilni, przestraszeni, a chcielibyśmy być wspaniali, pewni siebie i idealni.
„Po raz pierwszy mam ochotę, żeby coś zrobić z tym całym bałaganem, coś zmienić, działać. Czuje jednak, że to płonny zryw, taki, co to karmimy się samym faktem jego istnienia, co szybko wygasa, a my zostajemy w łóżku, usatysfakcjonowani nie tym, że coś robimy, ale tym, że w ogóle o tym pomyśleliśmy. Jutro. Jutro coś zrobię”.
Zespół „Kałuże” pragnie nagrać coś nowego, szuka pomysłu, by stworzyć muzykę jeszcze lepszą od „Rano cisza”, tylko czy jest to jeszcze możliwe? Czy znajdą w sobie na tyle sił i pasji, by się „obudzić” i „urodzić w bólach” nową muzykę? I dodajmy, że niesamowicie ciekawa jest tutaj rola narratora. Kim jest? Okaże się to zaskakujące, zarówno dla czytelnika, jak i dla niego samego.
Podobało mi się. Dobre pióro, płynnie się czyta, jest subtelnie, niebanalnie i prawdziwie. Do tej pory gdzieś w głowie mi siedzi ta książka. Podobnie było z poprzednią „Filip i hydra”, o której pisałam tutaj.
„Rano cisza”, Patryk Fijałkowski, wydawnictwo Poradnia K, 2021