Archiwa tagu: Roy Jacobsen

„Tylko matka” Roy Jacobsen

Z książkami Jacobsena nie jest łatwo. Jego specyficzny styl pisania i sama fabuła nie odpowiadają każdemu. Tym razem jestem na nie. Zmęczyłam się lekturą, szczerze mówiąc. Przeczytałam do końca, bo gdzieś mi ta ulotność i piękno wyspy Barroy pasuje klimatem, magią, surowością, ale z drugiej strony sama historia już mniej.

Główna bohaterka, którą już znamy z poprzednich części, Ingrid, jest tutaj postacią, która trzyma całą wyspę w garści. Wszyscy mieszkańcy (a jest ich niewielu) stanowią właściwie rodzinę (mieszały mi się imiona, nie bardzo już kojarzę, kto jest kim dla Ingrid). W katastrofie kutra rybackiego ginie mężczyzna, zostawiając synka Matthiasa, który zostaje przygarnięty przez Ingrid. Matthias ma jakąś rodzinę, ciotkę, ale jakoś nikt go nie chce. Chłopiec trafia zatem na wyspę, zostaje najpierw na kilka dni, potem na zawsze. Początkowo małomówny, zaczyna się oswajać, dorastać, zaprzyjaźnia się z małą Kają. I tak sobie wszyscy żyją powoli i spokojnie na wyspie. Choć czy na pewno spokojnie?

Ingrid jest na tej wyspie kompletnie odcięta od świata. Nie bardzo wie, co się dzieje w Norwegii. Wojna już się dawno skończyła, kraj powoli wraca do życia, choć nie jest łatwo. Mieszkańcy jeszcze nie wiedzą jak rozumieć nową rzeczywistość. „Wojna pokazała nam, jak wyglądamy nadzy, pokazała, że to nie zawsze piękny widok”. Ingrid o wielu sprawach dowiaduje się z listów otrzymywanych głównie od swojej znajomej, tej, która również kochała rosyjskiego żołnierza (kochanka Ingrid – odsyłam do poprzednich tomów). Ingrid zastanawia się dlaczego właściwie utrzymuje kontakt z tą kobietą. No bo właściwie po co? Z drugiej strony jednak pragnie mieć taką przyjaciółkę.

Ta książka to dla mnie jeden wielki chaos. Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej o pozostałych bohaterach, kompletnie mylę ich imiona, ich korzenie, nie wiem już kto zginął, kto się wyniósł z wyspy, a kto na nią wrócił, kto jest czyją córką, siostrą, ciotką – tego jest dla mnie za dużo. Może nawet nie tyle za dużo, co słabo to wszystko jest przedstawione. Nawet jeśli zna się poprzednie tomy, to i tak się nie pamięta wszystkiego, bo one są pisane w podobny sposób. Co do fabuły: są tu fragmenty ujmujące, na przykład ten w którym dochodzi do kolejnej katastrofy kutra: kruchość życia jest wręcz namacalna, a sam fakt, że Ingrid jest bardziej świadomą matką, sprawia, że kobieta głębiej odczuwa lęk. Są fragmenty, które pokazują zwykłe życie – zarzucanie sieci, łowienie, wybieranie puchu z gniazd edredonów – ale naprawdę to tylko fragmenty. Właściwie nie wiem o czym jest ta książka.

Poprzednie tomy podobały mi się, ale też nie było to dla mnie coś rewelacyjnego, ale ten tom kompletnie nie jest dla mnie kameralną i nastrojową powieścią. Zmiany czasów z przeszłego na teraźniejszy i odwrotnie, strasznie oszczędne dialogi, a nawet nie pisane w formie dialogów, tylko opisów tychże dialogów, są do zabicia. No nie da się tego czytać jak powieść, bardziej jak sprawozdanie z czegoś. Sam klimat powieści w jakiś sposób odurza, sprawia, że chce się wracać na tę wyspę, ale jak już się wróci, to można się tylko zastrzelić. Sorry, ale po kolejne tomy (jeśli będą) już nie sięgnę.

„Tylko matka” Roy Jacobsen”, tłumaczenie Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie, 2021.

„Oczy z Rigela” Roy Jacobsen

„Ingrid Marie Barrøy znajdowała się pośrodku kraju, ponas siedemset kilometrów od domu. Siedziała na skrzyni z piaskiem, liczyła samochody i rowery, słuchała silników, donośnych i cichych głosów, aż wreszcie celem podróży stało się samo licenie. Liczyła dziecięce wózki i matki, widziała lokomotywy z nieprzeliczonym ciągiem wagonów z drewnem. Widziała trzech małych chłopców biegających wśród pyłu przemieszanego z trocinami i kopiących ciężką brązową piłkę, która sięgała im do połowy chudych gołych łydek. A kiedy zobaczyła autobus, mało brakowało, a policzyłaby również i jego. Uświadomiła sobie, że właśnie zapomniała o wszystkim, że nie myślała o tym, gdzie jest i dokąd zmierza, nie myślała już o Aleksandrze ani o ojcu, matce czy Barbro… Wspięła się po stopniach i zagłębiła w ciężki zapach ludzi zamkniętych w zbyt brutalnym cieple, nabrała tchu i znalazła dla siebie siedzenie klejące się do ud, podniosła Kaję do wąskiego okienka pod półką na bagaż, które dało się otworzyć jak klapka, usłyszała śmiech córeczki i kiedy autobus ruszył, zobaczyła, że wiatr bawi się jej włosami”.

Po dwóch poprzednich tomach „Niewidzialni” i „Białe morze” przyszła kolej na „Oczy z Rigela”. Ingrid jest tu główną bohaterką, podobnie zresztą jak w poprzednim tomie, w którym poznała Aleksandra – Rosjanina, który przeżył katastrofę niemieckiego statku wojennego Rigel i spędził z nią na wyspie ukrywając się przed Niemcami jakiś czas. Nawiązało się pomiędzy nimi uczucie, a jego owocem jest córeczka Kaja o oczach Rosjanina, czarnych, głębokich, łatwych do rozpoznania dla tych, którzy znają mężczyznę. Ingrid wiedziona tęsknotą i pragnieniem odnalezienia Aleksandra wyrusza w długą podróż jego śladami. Kiedy nagle opuścił wyspę, poczuła dotkliwą stratę. Teraz pragnie go odnaleźć, chce pokazać mu córkę, chce znów poczuć się bezpiecznie przy nim. Jej siła i motywacja są ogromne. Kobieta pieszo, trzymając dziecko w chuście na piersi, a drogocenną walizkę w ręku wyrusza norweskimi szlakami poprzez surową przyrodę.

Napotkani po drodze ludzie wskazują jej drogę, ci, którzy widzieli żołnierzy, a wśród nich Rosjanina o okaleczonych dłoniach jak Aleksander, pomagają jej, rozrysowują na mapach miejsca, gdzie mógł się przedostać, dotrzeć. Kobieta czasem musi poruszać się pociągiem, czasem rowerem, głównie jednak pieszo. Walizkę zamienia na plecak, śpi pod drzewami albo u przypadkowych ludzi, czasem kilka dni gdzieś pracuje, byle zarobić na jedzenie i bilety. Droga prowadzi przez małe wioski, miasta takie jak n.p. Trodheim, aż do obozu koncentracyjnego Sonderlager Mysen.

Mamy rok 1946, zatem czas tyle co po zakończeniu wojny. „Okupacja Norwegii miała szczególny charakter; w wielu miejscach przypominała formę niemalże współpracy, ludzie się pobrudzili, a teraz usiłują zmyć z siebie ten brud, kraj umywa ręce. Tak, nawet wielu z tych, którzy naprawdę czegoś dokonali, wie, że mogli zrobić więcej, i woli, by im o tym nie przypominano”. Sporo przypadkowych osób jednak pamięta Rosjanina, który chciał się przedostać do swojego kraju. Ślady nie są wyraźne, raczej mgliste i niepewne, ale kobieta niezłomnie wierzy, że wreszcie znajdzie swój cel. Czy faktycznie tak będzie? Czego Ingrid dowie się o Aleksandrze? A czego dowie się o sobie? Jak zakończy się jej podróż?

Najciekawsze dla mnie w tej powieści było jednak jest to, że ta droga, podróż, jak w początkowym cytacie, stała się dla Ingrid czymś w rodzaju ukojenia w ciężkich czasach, i mimo trudności, jakie ta podróż sama w sobie powodowała, to poszukiwanie prawdy „stało się rozpaczliwą pogonią za punktem zwrotnym” wywołującą coraz większą tęsknotę za domem i powrotem. Podróż pomogła też Ingrid uporządkować w głowie pewne rzeczy, a to, czego się dowiedziała sprawiło, że zrozumiała, jak w ogóle ważne jest życie, szczególnie to życie po miłości.

Jacobsen ma swój styl, nieco zdawkowy, dość prosty i chłodny, co może męczyć i momentami męczyło. Klimat wyspy Barrøy gdzieś sie ulotnił, ale nic dziwnego, skoro wyspa pojawia się tylko właściwie na początku i końcu książki. Brakowało mi jej, bo jednak w poprzednich tomach to ona była niezwykłym tłem i jednocześnie kolejnym bohaterem powieści. Tu jednak też nie brakuje przyrody, wędrujemy z bohaterką przez lasy, wchodzimy na wzgórza, z których roztaczają sie widoki na wioski i fiordy, mijamy jezioro Tinnsjøen i patrzymy na Wyspę Boskiej Góry. Ogólnie czytało mi się dobrze, ale nie była to najlepsza powieść Jacobsena, jaką czytałam – jednak najbardziej podobał mi się pierwszy tom „Niewidzialni” (oczywiście warto czytać po kolei).

„Oczy z Rigela” Roy Jacobsen, tłumaczenie Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie, 2020

„Białe morze” Roy Jacobsen

70376702_2406650549384391_4662784970924752896_n

„Życie mieszkańca wyspy to szukanie. Ingrid szukała, odkąd się urodziła – jagód, jaj, puchu, ryb, muszli, obciążników do sieci, łupku, owiec, kwiatów, desek, gałęzi…. Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem i śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą, widzi też niewidzialną rybę w morzu pod rojem białych skrzydeł; wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy”.

Główną bohaterką jest Ingrid, która w poprzedniej części „Niewidzialni” była małą dziewczynką i żyła sobie wraz z rodziną na wyspie Barroy niedaleko Lofotów. Teraz to już dorosła kobieta, która wraca na wyspę i przez długi czas żyje tam całkiem sama.  Reszta rodziny albo już nie żyje, albo powyjeżdżała. Jest II wojna światowa i jej echa docierają również do Barroy. Niedaleko zostaje zatopiony niemiecki statek. Wiele ciał niesionych prądem dociera do wyspy. Ingrid co rusz natrafia na zwłoki mężczyzn w niemieckich mundurach, które są w różnym stanie… nie rozumie skąd się wzięły. Nie rozumie też, skąd nagle w jej domu, na jej własnej wyspie, pojawia się ranny, mówiący po rosyjsku żołnierz. Czy ocalał z katastrofy, czy jest niebezpieczny? Ingrid opiekuje się nim, opatruje rany, myje, karmi. Robi to przez wiele dni i czuć w powietrzu, że zawiązuje się między nimi jakaś szczególna więź, mimo, że nie znają języka by się porozumieć…

Jednak szczęścia Ingrid nie zazna. Wydarzy się coś tajemniczego, coś co wprawi Ingrid w bezbrzeżny smutek, beznadzieję i odrętwienie. Wszystko stanie się dla niej bezsensowne, a kilka dni wyrwanych całkowicie z pamięci sprawi, że Ingrid cały czas będzie zadawała sobie mnóstwo pytań, o to, co tak naprawdę się wydarzyło.

Późniejszy pobyt w szpitalu, koniec wojny i przesiedlenia mieszkańców pobliskich wysp i wsi zaburzą całkowicie rzeczywistość kobiety. Będzie czuła się jakby „zesłano ją na ziemię w celu dokonania czegoś w rodzaju spisu ludzi wypędzonych z własnej ziemi, ponieważ w niej samej nic się ze sobą nie łączyło”. Co się tak naprawdę wydarzyło, czy Ingrid odnajdzie, to czego szuka? 

Sama fabuła, wyzierający z niej smutek i samotność człowieka pozostawionego w pewnego rodzaju uśpionej świadomości są niezwykle ciekawym materiałem na powieść. Przedstawienie rozedrganej niepewnością i mnóstwem innych, niezrozumiałych uczuć, kobiety jest wielką sztuką i autor faktycznie próbuje to zrobić. Niemniej jednak, muszę przyznać z bólem serca, że jego styl mnie tak okrutnie zmęczył, że momentami miałam chęć wyrzucić tę książkę przez okno. Mogło być pięknie, wyszło tylko momentami, a reszta do zabicia się. Naprawdę. Dawno się tak nie wkurzałam czytając. Zamiast skończyć tę książkę w 2-3 wieczory, tłukłam ją tydzień. Już przy pierwszej części mówiłam, że styl autora jest bardzo suchy, typowy dla Skandynawów właściwie, ale mimo, iż lubię skandynawskie powieści za ten ich niedopowiedziany czasem mrok, za te opisy zwykłej codzienności, tak tutaj ledwo dobrnęłam do końca, bo jest topornie, bez jakiejkolwiek emocji, typowa obserwacja: „była tu, poszła tam, powiedziała, że, a on opdowiedział i potem kucnął” (coś w tym stylu), a do tego nadmiar postaci, a w pewnych momentach w ogóle nie wiedziałam o co chodzi, kto jest kim itp.

Ale z kolei opisy przyrody, tego co się dzieje w naturze, w człowieku są niezwykłe. Gdyby tak była napisana całość, byłabym szczęśliwa, ale i tak cieszę się z lektury, bo czasem warto choćby dla kilku fragmentów…. takich tak jak ten cytat na początku notki i na przykład poniższy:

„Marzec to najmniej potrzebny miesiąc w roku. Ludzie widzą, że słońce się wznosi i dają się oszukać światłu, za którego sprawą zima staje się tylko bardziej widoczna. Kwiecień jest równie humorzasty i jeszcze bardziej zdradliwy. Ale w kwietniu przynajmniej przylatują ostrygojady i urządzają swoje awantury, niebo i szkiery ożywają głosami, można zdjąć jedną warstwę chust i skarpet, owca chodzi po brązowych ogrodach, kołysząc wielkim brzuchem, i skubie zeszłoroczne źdźbła, a śnieżyce dalej atakują akurat w chwili, gdy nadzieja grozi wywołaniem jednego czy drugiego uśmiechu w ludzkich umysłach; ludzie przeklinają i marzną bardziej niż w styczniu, ale kobiety i tak zdejmują z głowy kolejną chustkę, zaklęciami przywołując wiosnę”.

Generalnie jest to trylogia i za jakiś czas pewnie będzie trzecia część, sięgnę, bo chciałabym się przekonać czy będzie lepiej i kto tym razem będzie głównym bohaterem, ale obawiam się, że może być ciężko. Cóż, nie zawsze mogę się zachwycać książkami :) a taka piękna okładka…

Premiera „Białego morza” 2-go października.

„Białe morze” Roy Jacobsen, tłumaczenie Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie 2019.

„Niewidzialni” Roy Jacobsen

42506519_1878473672202084_4322343632293068800_n.jpg „Nikt nie może opuścić wyspy, wyspa to miniaturowy kosmos, w którym gwiazdy śpią w trawie pod śniegiem. Zdarza się jednak, że ktoś podejmuje próbę. W taki dzień wieje lekki wschodni wiatr”. 

Wyspa Barrøy gdzieś na Północy, niedaleko Lofotów jest miejscem wyjątkowym. Zamieszkana przez jedną rodzinę – rodzinę Barrøy jest ich domem, daje plony i czasem zabiera nadzieję. Otula niczym ciepły koc, ale też sprawia, że ciekawość, co za horyzontem wywołuje dreszcze. To taki mały świat, niedostępny dla obcych, do którego się przynależy, gdzie po wielu trudnościach oswaja się żywioły i zapuszcza korzenie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to trudne do oswojenia miejsce, a życie tu jest pełne pytań, problemów, zmartwień, żalu i samotności. 

Styl pisarza jest beznamiętny, suchy, tak jakby zaszył się gdzieś w zakamarkach domu rodziny Barrøy i obserwując ich, spisywał wszystko po kolei: czynności, zachowania, gesty, jednocześnie usiłując odgadnąć ich emocje. I tak z dnia na dzień, z pory roku na kolejną. Nie ukrywam, że ciężko było mi się wgryźć w tę książkę i w jej klimat, który przecież tu jest, ale jakby za szklaną szybą… którą musimy sami jakoś zbić. Dopiero kiedy natura zaczyna pokazywać swoją siłę, opisy stają się bardziej poetyckie, plastyczne i wówczas ma się wrażenie akcji, coś się dzieje. 

„…Pierwszy Zimowy Sztorm już rzęzi umierający poza trzeszczącymi ścianami, człowiek jest wtedy wytrącony z równowagi i nie rozumie, że jeśli już raz zamieszkało się na wyspie, to nie można się z niej wydostać, że wyspa wszystkimi swoimi siłami trzyma to, co do niej należy”.

Rodzina Barrøy tworzona przez Marię, Hansa, Martina, Barbro, Larsa i Ingrid Barrøy to spokojni, dobrzy, żyjący z dnia na dzień ludzie. Ingrid jest najmłodsza. Barbro niezbyt rozgarnięta, niezamężna, jest siostrą Hansa. Stary Martin jest dziadkiem Ingrid, a Hans i Maria to jej rodzice. Larsa rodzi Barbro. Kim jest jego ojciec?

I jest jeszcze wyspa. Kolejny, ważny bohater. 

„Na Barrøy mają trzy wierzby, cztery brzozy i pięć jarzębin, z których jedna jest pokryta bliznami i gruba w pasie jak beczka, nazywa się Stara Jarzębina, a wszystkich dwanaście drzew wygina się w tym kierunku, w którym pochyliła je natura. Jest jeszcze kilka mniejszych, rachitycznych brzózek na pagórku od zachodniej strony, wyglądają, jakby się obejmowały, noszą nazwę Lasek Miłości, ale kiedy wieje wiatr, wychylają się w różne strony. Oprócz tego mają też wielką wierzbę, która w dużej mierze leży wyciągnięta wzdłuż ziemi i żyje tak, odkąd sięga ludzka pamięć, na kolanach, na granicy między Ogrodem Różanym a Piersiowym. Przodkowie, zamiast zrąbać wierzbę, obudowali ją kamiennym murkiem. To przypuszczalnie jedyne drzewo na wyspie, którego nie wolno ściąć. Nie żeby ścinali inne drzewa, chociaż drewno jest kosztowne i niezbędne, więc zdarza się, że taka myśl przychodzi im do głowy. Ale nikt nigdy nie myśli o ścięciu wierzby znajdującej się między tymi dwoma ogrodami; ona już jest w pewnym sensie powalona, a przez to chroniona, jak grób. W największych jarzębinach rosnących wokół zabudowań wiszą wielkie gniazda srok. Wyspiarze często przeklinają sroki, bo ptaki srają i kradną, mówi się wtedy o zerwaniu gniazd. Z tego też nic nie wychodzi. Kiedy więc olbrzymie gniazda z gałęzi kołyszą się w walce z kolejnym sztormem i znów udaje im się przetrwać, ludzie stwierdzają z ulgą i stoickim spokojem, że i tym razem nic nie uległo zniszczeniu, bo jednak często coś się niszczy. Jeśli deszcz albo śnieg z rzadka padają całkiem pionowo, pod gniazdami na Starej Jarzębinie tworzy się w trawie suchy krąg. Wtedy tłoczą się tam owce. Zwłaszcza jagnięta nie lubią deszczu; ściśnięte, załatwiają się w tym miejscu na wyścigi, w ten sposób pod gniazdami powstaje czarny błotnisty krąg życia, wszystko jest ze sobą połączone, człowiek też nie dzieli się na dwoje, nawet jeśli pochyli się do przodu. Tak samo jest na tysiącu innych wysp archipelagu. Na dziesięciu tysiącach wysp.”

To prawda. Na lądzie też jest tak samo. Wszędzie życie jest podobne. Wszędzie są podobni ludzie.  Ta książka to taka zwyczajna relacja z życia zwyczajnej rodziny, która boryka się ze zwyczajnymi dla nich problemami codzienności. To, że mieszkają na odległej, malutkiej wysepce, i w nieco bardziej odległych czasach niż aktualne, to nic nie zmienia, bo problemy mają podobne, jak i my teraz. Muszą coś jeść, coś robić, z czegoś żyć. Muszą pracować, iść z duchem czasu, bo tego wymaga rzeczywistość, która się zmienia. Muszą próbować okiełznać morze budując przystań, którą za chwilę to samo morze mogłoby zniszczyć, muszą pozwolić na budowę latarni, muszą częściej wypływać do miasta, żeby zrobić zakupy, żeby coś sprzedać, coś załatwić. Muszą zabijać zwierzęta, szyć, robić na drutach, sprzątać. I jak w każdej innej rodzinie, tu też ktoś umiera, ktoś się rodzi, ktoś odchodzi, albo się nagle pojawia. I jak w każdej innej rodzinie istnieją żale i tajemnice, tak i tutaj. Ktoś powie „Żałowanie, że się o czymś marzyło, to coś co niszczy człowieka najbardziej”. Ktoś inny z kolei zda sobie sprawę, że nie trzeba się bać, że nie trzeba „przebywać na wyspie przez cały czas, żeby wyspa nie zniknęła”, że można próbować wydostać się poza horyzont i zawsze będzie można wrócić, bogatszym, dojrzalszym o doświadczenia.

To piękna, choć trudna w odbiorze książka. Podobne odczucia, jeśli chodzi o taki suchy styl autora, miałam czytając „Zbiornik 13”, ale jednak coś w tym jest. Wciąga. Sama fabuła przypomina mi trochę książki Herbjorg Wassmo (tym bardziej, że „Niewidzialni” to pierwszy tom trylogii Barrøy, drugi z całej trylogii „Białe Morze” ma się ukazać w przyszłym roku, liczę, że uda mi się szybko poznać dalsze losy Ingrid i pozostałych postaci). Dodam jeszcze, że „Niewidzialni” to powieść nominowana do Nagrody Bookera 2017 i rozpoczęła ona w Wydawnictwie Poznańskim Serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich (co mnie bardzo cieszy). Polecam.

„Niewidzialni” Roy Jacobsen, tłum. Iwona Zimnicka, wyd. Poznańskie 2018