Archiwa tagu: stapis

„Górska Korona Polski. Wędrówki przez cztery pory roku” Bartosz Andrzejewski

www_gkp.png

„Jestem tylko turystą. To o czym piszę jest wypadkową własnych obserwacji, odczuć i doświadczeń związanych z całokształtem górskich doświadczeń. To również subiektywny wybór szczegółów, które postanowiłem uwypuklić, ponieważ w jakiś sposób przyciągnęły moją uwagę.”

Górska literatura, jak zauważyłam nie tylko ja, wypłynęła teraz na szersze wody dzięki polskiej wyprawie na K2 i z powodu ostatnich wydarzeń na Nanga Parbat. Książki o słynnych himalaistach sprzedają się jak ciepłe bułeczki, co mi wcale nie przeszkadza, wręcz cieszy, bo sama jestem fanką górskiej literatury i im więcej osób czyta książki o naszych, lub też nie-naszych wspinaczach, tym lepiej. Dzisiaj jednak chciałam napisać parę słów o książce Bartosza Andrzejewskiego „Górska korona Polski”, bo nie samymi Himalajami człowiek żyje.

W Polsce pasm górskich mamy naprawdę sporo, nie istnieją tylko znane szerokiemu ogółowi Tatry, Beskidy i Bieszczady. Sama mocno się zadziwiłam, gdy dowiedziałam się o górach Bardzkich, Opawskich czy Orlickich. Hmmm.. I dzięki tej książce nabrałam dużej ochoty, by te inne, niższe góry kiedyś bliżej poznać. Gór wysokich się boję, ze względu na mój lęk wysokości i lęk przestrzeni przy większych ekspozycjach, wiem, że nie nadaję się do chodzenia po wysokich szczytach – zdecydowanie wolę o nich czytać. Ale to taka dygresja…

Bartosz Andrzejewski i jego kolega Rafał Uwijała postanowili zdobyć w ciągu jednego roku koronę polskich gór czyli, jak można wywnioskować z ilości rozdziałów, 28 szczytów. Każdy z rozdziałów opisuje dość szczegółowo poszczególne góry. Mamy tu garść takich informacji jak: położenie geograficzne, czyli wysokość szczytu i pasmo, do jakiego przynależy dana góra, następnie nieco geologii, opis klimatu i przyrody, szlaków, a także słówko o okolicznych atrakcjach, jakieś ciekawostki jeśli są, przygody podczas wchodzenia, tudzież wspomnienia osobiste autora (jak w przypadku zdobycia Rysów, które to wejście zadedykował swojej zaledwie miesięcznej córeczce Zosi). 

I tak też jest podczas całej lektury. Dobrze się to czyta, podejrzewam, że gdybym sama pisała taką książkę, zrobiłabym to w bardzo podobny sposób, tak, by udokumentować swoje wspomnienia, zdjęcia, stworzyć własne archiwum czy też pamiątkę z podróży na późniejsze lata. Przykładowo, gdy czytamy o najwyższym szczycie w Górach Izerskich: Wysokiej Kopie możemy dowiedzieć się jakie schroniska mamy w pobliżu, o tym, że jest możliwość uprawiania narciarstwa biegowego w Jakuszycach k/ Szklarskiej Poręby, a także otrzymujemy kilka detali dotyczących znajdującej się w okolicy kopalni kwarcu (co prawda już nieczynnej). Mamy też zdjęcie wielkiego ostańca skalnego przy szlaku prowadzącym na Wysoką Kopę (co mnie akurat uradowało, bo uwielbiam tego typu formy skalne, choćby z lubianych przeze mnie jurajskich wypadów). A z wypadu w Góry Kaczawskie, dowiemy się, że gdzieś na szlaku istnieje hippisowskie drzewo obwieszone… butami. 

Oczywiście nie traktujmy tej książki jako typowy przewodnik, bo opisy w niej zawarte są tylko po to, by jak mówi autor, podzielić się „osobistą fascynacją światem „nad poziomem morza”. Niemniej jednak, uważam, że te opisy są dość szczegółowe i naprawdę mogą być pomocne w górskich wycieczkach na któryś ze szczytów korony Polski.

Książka jest pięknie wydana, kredowy papier, na każdej stronie zdjęcie opisywanego szczytu plus dodatkowe fotografie, a także mała mapka trasy wraz ze szlakami (zdjęcia poniższe nie są zbyt dobrej jakości, ale możecie mieć ogląd choć w niewielkim stopniu, jak książka się prezentuje). Naprawdę bardzo ładne i solidne wydanie.

 

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Wszyscy, którzy lubią góry, zarówno te niższe jak i te wyższe, powinni sięgnąć po tę książkę, bo przecież polskie góry są naprawdę piękne. Warto je poznawać. Nie trzeba porywać się od razu na północną ścianę Eigeru. Polecam.

Bartosz Andrzejewski „Górska Korona Polski. Wędrówki przez cztery pory roku”, wyd. Stapis, 2017

„O górze, która wybrała się w świat. Podróże Małej Czantorii” Weronika Górska

8d014c92b49b2cef6b26774479ebe0c9Jest to pierwsza bajka, jaką mi przyszło recenzować na blogu. Ale za to jaka! O górach! W sumie z tego powodu postanowiłam przeczytać tę książeczkę i była to przemiła odskocznia od tych wszystkich mrocznych kryminałów czy ambitnych powieści.

Książeczka z tą przesympatyczną górą w sukience na okładce i pięknymi ilustracjami w środku (szczególnie czarno-białymi p. Eweliny Awato) to opowieść o Małej Czantorii, która zapragnęła nagle opuścić swoje ukochane miejsce w Beskidach, uciec od marudzenia starszej siostry Wielkiej Czantorii i ruszyć w świat, by przede wszystkim wykąpać się w oceanie i poznać swoją ‚wyższą’ rodzinę: Tatry, Alpy, Wezuwiusza, Olimp, a nawet Łysą Górę. 

Weronika Górska, autorka, a także redaktorka w górskim wydawnictwie Stapis, stworzyła opowieść dla fanów gór, nie tylko tej młodszej generacji. Bajki lubią przecież też dorośli. Pozwalają one na oderwanie się od rzeczywistości i na skosztowanie urokliwych i ciepłych treści. Zapewne ludzie od lat wspinający się po górach, czy też zwyczajnie po nich wędrujący, zarażają swoją pasją własne dzieci czy wnuki. Oprócz rzeczywistych górskich włóczęg, można śmiało podsunąć tym małoletnim pasjonatom górskich wypraw tę opowieść. Nie dość, że Mała Czantoria jest naprawdę przesympatyczną bohaterką, to napotkane podczas jej podróży inne szczyty oprócz swoich własnych charakterów oferują także sensowną dawkę wiedzy, na którą składają się informacje o wysokości szczytu, ciekawostki związane z nazwami szczytów, pełne humoru historyjki czy też nostalgiczne wspomnienia. Oto co przykładowo mówi jeden z tatrzańskich szczytów: Mnich:

Żałuj wielce, żeś nie odwiedziła nas sto czy dwieście lat temu. Zaprawdę powiadam ci córko, wtedy stąpali po nas, przynajmniej po naszych najtrudniejszych odcinkach, tylko nieliczni śmiałkowie. Wiele z naszych szczytów było w ogóle niezdobytych. Potem nastąpiła straszliwa sromota i zepsucie obyczajów, wierzaj mi, córko. Przybywało coraz więcej ludzi. Pomiędzy Zawratem a Krzyżnem zbudowano Orlą Perć, czyli szlak pełen sztucznych ułatwień, łańcuchów, klamer i drabinek. Zaiste! diabelski to wynalazek! Potrafi go przejść każdy w miarę sprawny turysta, każdy profan! Ci zaś, którzy są mistrzami wspinaczki, traktują nas jak salę treningową przed wyjazdem w Alpy, Kaukaz czy w Himalaje. Zaprawdę powiadam Ci córko, przeminęła godzina naszej wielkości, grozy i piękna! Teraz pozostał nam jedynie płacz i zgrzytanie zębów! – Ale nadal jesteście wielkie, groźne i piękne! – zapewniła Mała Czantoria. – Wcale się nie zmieniłyście, tylko ludzie mają do was inne podejście niż kiedyś. Lepiej was poznali, wymyślili mnóstwo sposobów, dzięki którym łatwiej po was chodzić, więc może nie szanują was już tak bardzo jak kiedyś. Wy jednak nadal jesteście godne szacunku!” 

Warto zapoznać się z tą bajką. Nieważne, ile ma się lat. Pokazuje ona, że trzeba podróżować i poznawać świat, że warto sięgać po wiedzę, cieszyć się życiem i wyciągać wnioski również z rozczarowań, jakich czasem można doznać. No i przede wszystkim, że zawsze można później wrócić do domu, w którym czekają na nas bliscy. I że wracamy zawsze bogatsi o nowe doświadczenia. Polecam :-)

„O górze, która wybrała się w świat. Podróże Małej Czantorii” Weronika Górska, wyd. Stapis, 2017

„Śmiech na linie” Ivan Bajo

smiech-na-linie_www

Dokładnie. Książka „Śmiech na linie” to faktycznie banialuki i bazgraniny ze wspinaczkowego świata Ivana Bajo. Publikacje autorstwa Ivana Bajo w słowackiej prasie górskiej „Krasy Slovenska” w latach 60-80 zostały zebrane i wydane właśnie w książce „Śmiech na linie”. Nie wiem jak jest z obrazkami jego autorstwa, ponoć w słowackiej wersji było ich więcej (gdzieś przeczytałam), ale tutaj też towarzyszą one tekstom i to prawie na każdej stronie.

Ivan Bajo to słowacki taternik, alpinista, rysownik, publicysta. Kilka przykładów jego słodkiej i humorystycznej twórczości poniżej:

Książkę czyta się wyśmienicie. Każdy felieton zawiera sporą dawkę humoru i autoironii. Autor od początku podkreśla, że jego humor zrozumie tylko taternik, bo nietaternicy żyją w innym świecie i nie są w stanie zrozumieć świata wspinaczy. To prawda – niektóre smaczki są faktycznie mało śmieszne dla zwykłego człowieka, ale dla kogoś kto choć trochę interesuje się górami i wspinaniem, będzie to świetna rozrywka. Oczywiście pamiętajmy, że wszystkie te felietony były publikowane lata temu, wtedy była inna rzeczywistość, inny sprzęt, inne możliwości.  Ivan Bajo jest gawędziarzem, nie pisarzem. Nie dba o formę czy ortografię, jak mówi, „proszę nie traktujcie tych zebranych nowelek jako utworów literackich, lecz raczej jako pogawędkę na taternickim biwaku lub w przytulnym, wieczornym Zbójnickim Schronisku, Schronisku pod Rysami”

Ogrom tu opowieści o partnerskich wypadach w góry, o zabawnych historiach, które miały miejsce na kursach wspinaczkowych, o narciarzach, którzy chcąc się załatwić w krzakach ustawiają narty równolegle do trasy, po czym podmuch wiatru każe im jechać w pozycji kucznej z wypiętym gołym zadkiem, jest gawęda o kierowniku wyprawy w Himalaje, który z wyprawy z grupą osób wrócił sam, bo reszta albo się upiła i gdzieś polazła, albo się pochorowała i gdzieś w szpitalu leży ;) a on sam mówi „Wspinać się nigdy nie wspinałem, chyba ze na palce alebo schodami z piwnicy. To przeca głupota, cłowiek sie młoze gdziesi wygrzmocic. A zdrowie najwaźniejse – na zdrowie!” No i jak tu nie parsknąć śmiechem?  Są historyjki o grotołazach, grzybiarzach (bo Bajo również lubi i taką formę aktywności – na Słowacji ponoć nawet wymyślony zawody w zbieraniu grzybów ;)), jest opowiadanie o ceprze pospolitym, czy bombach kalorycznych spożywanych „w ścianie”, które potem niestety muszą być jakoś wydalone z organizmu, najczęściej odbywa się to ku uciesze oglądających wspinaczkę gapiów. I wiele, wiele innych historii, które można sobie dawkować.

Bajo ma świetne wyczucie, zmysł obserwacji, lubi wyszukiwać stare ogłoszenia czy informacje. Przykład? „Odbywający służbę wojskową taternicy wyjaśniali swoją trzydniową nieobecność twierdzeniem, iż spędzili dwa i pół dnia w małej jaskini skalnej otoczeni przez stada wściekłych świstaków”. Spisuje złote myśli o taternikach typu „Taternictwo jest matolstwem a taternicy to matoły!”, ale potrafi też pisać poważniej i pięknie. Takim rozdziałem, który bardzo mi się spodobał, był ten zatytułowany „Włóczęgi, czyli wprost przed siebie z dziesięcioma „N”. Zwięzła metodyka błąkania się”. Czym jest dziesięć „N” nie zdradzę, ale samo wyjaśnienie błąkania się mnie ujęło. Przykład prostoty i aktywności jaką preferuję. Łażenie bez celu, spokojne, kontemplowanie natury, leżenie na trawie czy też wybór tej czy tamtej ścieżki, to gwarant wypoczynku i spokoju, przewietrzenia głowy. 

To bardzo przyjemna w odbiorze lektura. Nie ma tu większych tragedii, nie ma tego całego napięcia związanego z niebezpieczeństwami, a jeśli nawet to podane są z humorem i sarkazmem. Autor skupia się na mniej istotnych, choć równie ważnych detalach, obserwuje to, czego nie widać na pierwszy rzut oka, docenia przyjaciół, śmieje się ze świata, ma do niego dystans i choć urodził się w 1935r. (!) to zapewne nadal jest pełen energii i cudownego poczucia humoru. Polecam.

Śmiech na linie”, Ivan Bajo, wyd. Stapis 2017, przekład Janusz Opyrchał-Bojarski

„Krew bacy” Marek Ratajczak

Krew-bacy-czyli-relacja-z-samotnej-szarży-na-Mont-Blanc-Marek-Ratajczak Krew bacy to drink serwowany w zakopiańskiej knajpie, którym często raczy się autor książki (i nie tylko tym zresztą). „Krew bacy” w podtytule to „zakrapiana relacja z samotnej szarży na Mont Blanc”. I jest to szarża zaiste świetna w swojej prostocie, zarówno języka, jak i podejścia do sprawy. Marek Ratajczak wychowany na Pogórzu Sudeckim, mieszkający w Szczecinie „góral”, kochający Tatry i znający tam każdy szlak jak własną kieszeń, postanowił pojechać w Alpy, by samotnie zdobyć Mont Blanc (Blanka, jak go nazywa). Ryzykant? Wariat? Doświadczenia w tak wysokich górach nie miał, wypasione ciuchy trekkingowe zakupił na promocjach w sklepie sportowym, wyposażony w czekan i w raki, na których dopiero będzie uczył się chodzić, pojechał. I zdobył szczyt. 

Wejście okupione zostało morderczą wręcz walką o przetrwanie, o każdy oddech, bo jednak wysokość już nie ta co w Tatrach, o każdy krok, na który trzeba było naprawdę mnóstwo siły w ciężkich warunkach, kiedy śnieg i wiatr biczują z każdej strony. Poczucie humoru, autoironia i dosadność autora (kiedy opowiada o swoich fizjologicznych potrzebach) doprowadzały mnie bardzo często do parskania śmiechem. Bo to faktycznie było dla mnie śmieszne, nie prostackie, jak może, ktoś bardziej delikatny by to odebrał. Przykład? „Przeciągnąłem się radośnie w kierunku słońca, gdy nagle powietrze rozdarł, niczym wczorajszy grzmot, niekontrolowany pierd. Fuck! Uwięziona od przyjazdu w pękających w szwach jelicie kupa podróżnika kontestowała szlaban gazowymi erupcjami. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Pognałem do kibla. Po załatwieniu sprawy priorytetowej zjadłem delikatny obiad ze słoiczka Bobovita: wołowinka po staropolsku z kaszą, dla dzieci od dziesiątego miesiąca, podgrzana na kocherze. Trochę bez smaku. Zagryzłem więc batonem XXL Prince Polo i było okej”.

Polubiłam autora, bo nie tylko ma humor iście przedni, a także bardzo szczery i prostolinijny sposób zachowywania się, ale też jest wrażliwcem muzycznym. W książce jest sporo odniesień do muzyki, która tętni mu pod czaszką cały czas i w każdym momencie pojawia się odpowiednim fragmentem, cytatem: ulubione Trebunie Tutki, Sigur Ros, Lao Che, czy „Kiedy biegniesz bez siły, kiedy czujesz, że blisko jest chwila jak płomień…” Ruszyłem, rzucając w stronę szczytu czerwoną nowofalową Siekierą”. No, genialne. Muzyka jest partnerem podczas tego morderczego wejścia na Mont Blanc. Dodaje odwagi, otuchy i mobilizuje, jak utwory Lao Che z płyty „Powstanie Warszawskie”.

Autor jest wrażliwym człowiekiem. Jego opowieść o wejściu i zejściu (wspinaczka i zspinaczka, jak mówi) przeplata się z aktualnie prowadzoną narracją człowieka siedzącego samotnie w mieszkaniu, pijącego piwo, lub też tytułową Krew Bacy, wspominającego napotkaną na szlaku dziewczynę z włoskiej ekipy, której zrobił zdjęcie. Tajemnicza Nieznajoma z czarnym kosmykiem wyłaniającym się spod goreteksowego kaptura, która robiła mu zdjęcia na szczycie, to członkini ekipy, o której potem usłyszy tragiczne wieści. Dlatego też, co rusz pije za tych, którzy giną. Włącza wiadomości w tv, a tam ciągle śmierć. Zdrowie ! i kolejne ! „Cóż, marne to nasze życie – koty wieczorami nazbyt nostalgicznie, wręcz irytująco miauczące, a gołębie wiecznie srają na mój parapet”, a „Ludzie spadają z gór i będą spadali jak jesienne liście…”.

Podobało mi się bardzo, to zaledwie 94 strony, ale jest to mieszanka czarnego humoru, wrażliwości, dramatu, ludzkich przywar i radości z prozaicznych detali, jakie doceniamy dopiero po przeżyciu czegoś ekstremalnego. 

„Krew bacy” Marek Ratajczak, wyd. Stapis 2014

 

„Zimne wojny” Andy Kirkpatrick

zimne-wojny-wspinaczka-na-krawedzi-ryzyka-i-rzeczywistosci-b-iext33705791Andy Kirkpatrick jest dwukrotnym zdobywcą Boardman Tasker Prize for Mountain Literature. Jego „Zimne Wojny” to fantastyczne uzupełnienie do „Psycho Vertical. Przestrzeń obłędu” o której pisałam tutaj.

Polubiłam to jego pisanie,  bo mimo prostoty i naiwności, jest konkretny, lekko sarkastyczny, z humorem i dystansem do siebie. Często jest to rozbrajające, bo Andy wie dobrze, że nie wygląda jak wspinacz. Nie jest za przystojny, jest za tłustym, lekko ciapowatym okularnikiem, ale mierzy wysoko i ciągle ma ambicje.

Książka powstała po jego mega wyczynie, czyli wejściu najtrudniejszą drogą The Reticent Wall na El Capitana, co było opisane w „Psycho Vertical”. W „Zimnych wojnach” udajemy się z Andym w Alpy, gdzie przechodzi on Drogę Lafaille’a na górze Dru ze swoim partnerem Ianem Parnellem, następnie do Patagonii na drogę Devil’s Dihedral na Aguja Mermoz, do Norwegii na Troll Wall i kilka innych. Właściwie to Andy wspina się dość naiwnie wierząc, że się do tego nadaje. Owszem zna technikę, ale częściej idzie na żywioł i ryzykuje kolejny krok w ścianie, byle nie odpaść. Lekko to dla mnie przerażające, ale ogólnie osobowość Andy’ego jest dość specyficzna. Fajny człowiek, choć ciapowaty do bólu i trochę nie wiedzący czego tak naprawdę oczekuje. Owszem zdarza mu się zrobić trudne wejścia, daje radę, ale cały czas się miota – wspinać się czy nie wspinać? Zimą czy latem? Samemu czy nie? kiedy, po co i dlaczego. Taka fajtłapa z niego, prosty człowiek, porywający się często na absurdalne rzeczy, ale spełniający swoje marzenia jakby nie patrzeć. W końcu napisał aż dwie książki, i to mimo dysleksji! dlatego nie jest to może szczyt kunsztu literackiego.

Mimo tego lubię go. Jest taki dziecięcy w tych swoich marzeniach i pasji. Ciągnie swój mały wózeczek pragnień i powolutku sobie je spełnia. Może nie do końca mądrze, ale jednak… W  książce „Zimne wojny” jednak widać już więcej dojrzałości. Autor jest tu mocniej rozdarty między pasją i egoistycznym łażeniem po niebezpiecznych ścianach, a rodziną. Ma wszak fajną żonę Mandy, która znosić musi jego ciągłe wyjazdy, oraz dwójkę fajnych dzieciaków, które coraz więcej rozumieją i mocniej zaczynają tęsknić za ojcem.

„Żeby się podejmować takich wyzwań, trzeba nie tylko ogromnego zapasu wiary, ale i jakiegoś uzasadnienia. Zawsze byłem pełen podziwu dla tego, co życie potrafi przynieść. I to samo w sobie stanowi wystarczający powód, żeby próbować niemożliwego. Wspinanie nie ma nic wspólnego z wygrywaniem, ze zdobywaniem szczytu. Gdyby o to chodziło, nikt by się nie wspinał. Wszystko, na czym zasadza się wspinanie, to wiara – w siebie – że warto próbować” – tak mówi, ale emocje jakie zaczynają Andym targać, coraz bardziej przestrzegają go przed tym ciągłym próbowaniem się z samym sobą. Jak mówi po zejściu z góry „Gdy wszystko się kończy, jestem znów zwykłym człowiekiem. I widzę w tym magię”.  Może to już jakaś dojrzałość? świadomość własnych granic i możliwości, albo zmęczenie tym miotaniem się?
„Zastanawiałem się, czy warto wspinać się po takich drogach, przechodzić przez to wszystko, po to tylko, żeby osiągnąć stan, gdy głowa jest kompletnie pusta, wolna od czegokolwiek. Dla tej jednej chwili, która należy tylko do mnie”, a z drugiej strony „Tu u góry,  gdy już się człowiek przyzwyczai, życie jest bardzo proste. Czy jest w tym zatem coś dziwnego, że ludzie tak to kochają? Prawdziwe cierpienia są na dole”.

Mimo tej infantylności i prostoduszności Andy ma swoje wewnętrzne smuteczki.. Zawsze chciał być takim zwyczajnym facetem, żyć sobie normalnie, pić, jeść, bawić się, gdzieś PASOWAĆ. Ale nie umiał tego. Zawsze był outsiderem, wyobcowanym i samotnym gościem, z wadą wzroku, ciężko było mu się odnaleźć i zaistnieć w życiu innych ludzi. Dlatego zaczął się wspinać, by choć przez chwilę poczuć przynależność do jakiegoś miejsca. W tej książce jednak zaczął już „schodzić”. Przychodzi moment, kiedy trzeba zacząć wracać. Na dobre. Bo magia może być wszędzie, nie tylko na szczycie. Udział przy produkcji filmu „Willy Wonka i fabryka czekolady” (Andy pracował tam przy asekuracji różnych mostków, pomostków, górek, by aktorzy się nie poprzewracali i nie pospadali), uzmysłowił mu, że magia może być w najzwyklejszym drobiazgu. Wystarczy umieć ją dostrzec. Zrozumiał i dlatego etap schodzenia z wygórowanych ambicji mógł odbyć się świadomie. Polecam, fanom wspinania, bo choć nie jest to rewelacyjnie napisane, to czyta się z przyjemnością. I chciałabym, żeby Andy napisał coś jeszcze. Jak mu teraz się żyje, co robi… może znów zapragnął gdzieś wleźć? ;)

„Zimne wojny” Andy Kirkpatrick, wyd. Stapis 2014

 

„Tęsknota i przeznaczenie” Dina Sterbova

indeksKobiety mogą wiele. Są silne, uparte, dążą do celu. Mają często większą wytrzymałość i odwagę niż mężczyźni. Takie na pewno były i są kobiety himalaistki, o których pisze Dina Sterbova w swojej książce „Tęsknota i przeznaczenie”. 14 ośmiotysięczników w Himalajach zostało zdobytych również przez kobiety, czy to w solowych wejściach, czy w kobiecych zespołach, czy też w mieszanych. Kobiety jak się okazało, mimo niedowierzania władz, sponsorów, himalaistów płci męskiej, są równie dobrymi wspinaczami i niczego im nie brakuje. Było tak zarówno w latach 70-tych, jak i 90-tych, i współcześnie.

Książka opowiada historie bohaterek – te zakończone sukcesem i te zakończone tragicznie (a takich jest zdecydowanie więcej) bardzo rzetelnie i z dużą dozą szczegółów. Autorka gromadziła wszystkie informacje przez 14 lat, niektóre z kobiet udało jej się odwiedzić, z innymi już nie miała możliwości spotkania, ale za to musiała przekopywać się przez stosy archiwalnych materiałów, artykułów, wywiadów. Na kartach książki spotykamy kobiety – himalaistki z różnych stron świata (Japonii, Francji, Niemiec, Austrii, Ameryki, Czechosłowacji (jeszcze wtedy) -> sama autorka jest Czeszką i wspina się również. Dużo stron poświęconych jest polskim himalaistkom, które autorka uważa za wybitne: Wandzie Rutkiewicz (śmierć na stokach Kanczendzongi w 1992r.), Annie Czerwińskiej (tu przypomina słynną wyprawę na górę Rakaposhi, którą zdobył zespół całkowicie kobiecy, pisałam o tej książce tutaj), Halinie Krüger-Syrokomskiej (śmierć na K2 w 1982r.), Annie Okopińskiej, Krystynie Palmowskiej. Autorka wspomina wszystkie ich ważne wyprawy i pierwsze wejścia kobiece, których wymieniać nie będę, z wiadomych powodów (znajdziecie je choćby na wikipedii). Kobiety himalaistki innych narodowości były i są równie wybitne, warto choćby wspomnieć o wyprawie Arlene Blum na Annapurnę (również w zespole całkowicie kobiecym, o książce „Annapurna. Góra kobiet” pisałam tutaj) – ogromne osiągnięcie.

„Ludzie długo wznosili wzrok ku szczytom gór z czcią i przestrachem, nawet jeśli całe życie spędzili w dolinach u ich stóp. Góry w wielu niepowiązanych ze sobą religiach i wyznaniach uważane były za trony bogów. Dopiero nie tak dawno temu w kilku heretyckich głowach powstał pomysł, że człowiek mógłby zdobywać ich wierzchołki”. Oczywiście poczatkowo rolę tą przypisywano głównie mężczyznom, bo zadaniem kobiet było siedzieć w domu i wychowywać dzieci. Doszło jednak do tego, że kobiety na przełomie XIX i XX w. się „przebudziły” i mimo, że początkowo były „lekceważone i ośmieszane, wiele z nich nie dało się powstrzymać i odważnie walczyło o swoje. Pionierki te nie były jednak żadnymi Amazonkami. Były to normalne kobiety, które miały pasję, ale też dzieci i żyły w normalnych związkach”.  Zdecydowały się podejmować ryzyko, stawiać na szali swoje życie, po to by pokonać siebie, spełnić marzenia, poświęcić się pasji, udowodnić swoją siłę i odwagę. „Człowiek musi wejść na prawdziwe wyżyny, by mógł spojrzeć na dno swojej duszy”. Niby banał, ale coś w tym jest. Góry od zawsze przyciągały te „wybitne, nie bojące się ryzyka” jednostki. A może i bojące się, ale bardziej oswojone ze śmiercią, która jest od zawsze wpisana w ich życie. To nie jest tak jak ze zwykłym, siedzącym w fotelu przed telewizorem człowiekiem, który o śmierci nie myśli, bo nie ma z nią do czynienia codzień, bo się jej boi, nie potrafi jej zrozumieć i właściwie nie bardzo wie jak ją oswoić. Natomiast człowiek, który ryzykuje swoje życie w imię pasji, ma śmierć wpisaną w siebie już od początku. Ona idzie tuż obok niego, czasem chce mu wyrwać czekan, czasem chuchnie na niego lodowatym podmuchem wiatru, by go przestraszyć, i wpada w zadziwienie, kiedy on, a w przypadku tej książki, ona – idzie niestrudzenie dalej.

Wszystkie opisane w książce kobiety, o których mogłabym tu napisać bardzo dużo, a przede wszystkim to, że każda z nich była wielką osobowością i silną indywidualnością, wchodząc na szczyt ośmiotysięcznika, czy to jako pierwsza kobieta na świecie (co w większości przypadków miało tu miejsce) czy jako druga – odczuwają ogromne spełnienie i szczęście oraz niezwykłe poczucie wolności. I choć trwa to chwilę, bo w strefie śmierci, czyli powyżej 8000 m. nie można przebywać długo, to jest to chwila niezapomniana.

Dina Sterbova porusza różne tematy – przygotowania do wypraw, problemy etyki i zachowania w górach, opisuje kontrowersyjne sytuacje, kiedy to zawiodło „braterstwo liny” (m.in. wyprawę Kurta Diembergera na K2 z 1986r. podczas, której zginęło wiele osób, a sam Kurt musiał się tłumaczyć z różnych kwestii), a także chore współzawodnictwo, które również zaczyna powoli się pojawiać w świecie wspinaczy, psując relacje i zaburzając istotę wspinania. Było kilka przypadków, kiedy z czystej zawiści nie uznawano faktu zdobycia szczytu, bądź też nie wierzono zdobywczyni. Najwięcej ucierpiała Wanda Rutkiewicz, która często była posądzana o parcie do celu po trupach, wykorzystywanie ludzi i nie szanowanie ich, egoizm, a sama tak naprawdę się chyba w tym wszystkim pogubiła. I choć dla niej faktycznie istniały tylko góry, to być może zatraciła gdzieś sens innych spraw, ale tak czy siak, na pewno nie była lubiana w środowisku, choć była niezwykle ceniona i miała naprawdę ogromne osiągnięcia. Autorka wspomina również bardzo dobrą książkę / wywiad z Wandą Rutkiewicz, autorstwa Barbary Rusowicz (pisałam o niej tutaj).

Dina Sterbova sama zalicza sie do kobiet wybitnych, jako pierwsza stanęła na szczycie Cho You w 1984r, a 4 lata później na Gasherbrum II, kierowała również wyprawą na Manaslu, gdzie zdobyła jego północny szczyt. Jej ksiażka to kawał dobrej roboty. Mówi, że góry są „zwierciadłem, w którym odbija się nasz charakter, dzięki nim wiemy, jak lepiej poradzić sobie z wyzwaniami, jakie ma dla nas życie. Motywują nas do pokonywania własnych słabości. Nie chciejmy od nich tandetnych nagród lub sławy, nie traktujmy ich jako stopni wiodących do zwycięstwa, gdyż potrafią nam dać o wiele więcej. Pamiętajmy również, że kiedy tylko chcą, moga nam zabrać wszystko, tak jak zabrały wielu ludziom przed nami”.

Książkę warto przeczytać, warto, bo daje siłę do walki z codziennością. Każda z nas ma swoje Himalaje i pamiętajmy, że mamy siłę by się z nimi zmierzać. Polecam. Idealny prezent na zbliżający się Dzień Kobiet, ale nie tylko. To niezwykły zbiór informacji dla każdego fana / fanki wspinaczki, alpinizmu. Dla wszystkich, którzy kochają góry.

„Tęsknota i przeznaczenie” Dina Sterbova, wyd. Stapis 2016

„Psycho Vertical. Przestrzeń obłędu” Andy Kirkpatrick

El Capitan – formacja skalna o ponad kilometrowej wysokości położona w dolinie Yosemite, w środkowej Kalifornii. Ten granitowy monolit to jeden z najbardziej cenionych celów wspinaczkowych. Na tej formacji skalnej jest ponad 70 dróg wspinaczkowych, z których najtrudniejszą jest tak zwana Reticent Wall. By ją przejść potrzeba mniej wiecej około 8 dni. Andy’emu zajęło to dni 13. Z powodzeniem.

el

„Po raz pierwszy wspięli się na nią Amerykanie: Steve Gerberding, Lori Reddel i Scott Stowe. Było to w 1995r. Niemal natychmiast została okrzyknięta najtrudniejszym wielkościanowym wyzwaniem na świecie: czternaście najbardziej niebezpiecznych, potencjalnie najbardziej wymagających wyciągów, począwszy od Lay Lady Ledge, dużej półki ciągnącej się sześć wyciągów nad ziemią.”

Czym jest wyciąg? To odległość między dwoma stanowiskami asekuracyjnymi na ścianie, wyznaczona przede wszystkim długością liny. Ale na El Capitanie sama lina to nie wszystko. Tu miejsca odpowiednie do stworzenia stanowiska asekuracyjnego są od siebie mocno oddalone. Trudno je wypatrzeć. Ściana jest gładziutka, pionowa, praktycznie pozbawiona jakichkolwiek rys, szparek etc. Tutaj wyciągi zatem są niezwykle długie i przez to bardzo niebezpieczne. O ich długości decyduje dogodność warunków do założenia bezpiecznego stanowiska, a także przebieg drogi i układ punktów asekuracyjnych, a w tym przypadku dogodność jest pojęciem dość abstrakcyjnym. Andy’ego często paraliżuje strach, na długie godziny unieruchamia go w jednej pozycji. Strach przed odpadnięciem od skały nie jest bezzasadny. Każde odpadnięcie na drodze Reticent Wall oznacza bardzo długi i niebezpieczny lot (grożący nawet śmiercią). Dlaczego? dlatego, że założone wcześniej punkty asekuracyjne pod wpływem spadania człowieka na linie, odpaść mogą również. Czasem leci się przez kilkaset metrów, modląc się, by któreś z malutkich stanowisk wreszcie przyjęło na siebie całą energię i w efekcie utrzymało linę. Stanowiska są z kolei montowane przy pomocy maluśkich sprzętów na maluśkich krawądkach, czasem wielkości paznokcia, na malutkich uskokach, ryskach, które nawet ciężko wyczuć dłonią. Jakże wielką umiejętność musi posiadać wspinacz, by je wyczuć, by uznać, że się nadają, i jak dobrze musi umieć umocować malutkie haki, kostki itd., aby utrzymały się one w skale, jednocześnie dały pewność wspinaczowi, że utrzymają jego ciężar przy wykonywaniu kolejnych ruchów w górę. Stuprocentowej pewności jednak nie będzie nigdy… 

To powyższe wprowadzenie miało na celu pokazanie jak trudna jest wspinaczka w takiej formacji skalnej, jaką jest El Capitan. A Andy Kickpatrick nie jest jakimś wspinaczem genialnym. Nie ma na swoim koncie nie wiadomo jakich szczytów i trudnych przejść. Jest człowiekiem, który po prostu lubi się sprawdzać. Jak większość z nas, lubi czasem uciec od przytłaczającej go rzeczywistości. Chce coś udowodnić samemu sobie. Być może jest w tym sporo egoizmu, bo przecież w domu czeka żona, dziecko, drugie w drodze, niemniej jednak Andy się nie patyczkuje – szuka odskoczni. „Życie codzienne zostaje zawieszone – w każdym tego słowa znaczeniu – na całe dnie lub tygodnie uczciwej, ciężkiej pracy; przedziwnej radości walki i eskapizmu. Tam, w górze, nie ma rachunków do zapłacenia, żądań emocjonalnych, żadnych innych spraw rozpraszających uwagę, tylko wspinanie – od świtu do zmierzchu, z nagrodą w postaci oglądania zachodu słońca pod koniec dnia”. Nie mnie oceniać jego zachowanie. Polubiłam go, bo ma poczucie humoru, otwarcie mówi o swoich przywarach i braku talentu, otwarcie przyznaje się do strachu.

W książce „Psycho Vertical” Andy Kirkpatrick poza wejściem na El Capitana, opisuje swoje młodzieńcze lata spędzone w nędznym blokowisku w Hull w Wielkiej Brytanii, pierwsze porażki i sukcesy, pierwsze próby wspinaczkowe, odnajdywanie się w świecie alpinistów, treningi. Jego przesadny entuzjazm może irytować, ale w sumie ujmuje. 

W tej książce widzę człowieka jako trochę nieporadnego i ślamazarnego idealistę, ale za to niezwykle silnego w swoim uporze. Wiadomo, że wspinaczka solo wymaga niezwykłej umiejętności autoasekuracji i transportowania bagażu (sprzętu, portaledge’u -> małego łóżka do spania, jedzenia, wody, lin itp). Trzeba przyznać, że autor świetnie sobie z tym wszystkim poradził, ale oczywiście wymagało to wielu godzin prób i błędów, samozaparcia i cierpliwości. Udowadnia, że małymi krokami można wejść na szczyt, niekoniecznie ośmiotysięcznika.

Za książkę „Psycho Vertical” autor otrzymał nagrodę Boardman Tasker Price, a 4 lata później tą samą nagrodę za kolejną książkę „Zimne wojny” (która również na półce czeka). Obie napisał będąc zaawanasowanym dyslektykiem, a czyta się to świetnie. Można? Pewnie, że można, jak tylko się chce…

indeks

„Psycho Vertical. Przestrzeń obłędu” Andy Kirkpatrick, wyd. Stapis 2016