Archiwa tagu: wspinaczka

„Witalij Abałakow. Jego czasy, góry, przyjaciele i wrogowie” Siergiej Szibajew

Dawno nie było tu niczego z tematyki górskiej. Książkę otrzymałam w maju od Wydawnictwa Stapis – trochę przeleżała na półce ze względu na brak czasu na czytanie, potem brak weny na pisanie, a jeszcze potem ze względu na brak sił z racji upałów. Niemniej trzeba wreszcie parę słów napisać, bo wiadomo – góry, alpinizm, coś co lubię. Wahałam się początkowo, czy ze względu na sytuację za naszą wschodnią granicą chcę czytać cokolwiek o alpinizmie rosyjskim, no ale Abałakow zmarł w 1986r. więc cóż on miał z wojną wspólnego? Dokonań ma sporo, warto cokolwiek o nim wiedzieć, choćby dlatego, że jego nazwisko posłużyło do nazwania pewnych przyrządów znanych wspinaczom. Jakich? Poszukajcie.

Autor książki, Siergiej Szibajew, również jest Rosjaninem, ale po wybuchu wojny w Ukrainie napisał przedmowę dla polskiego wydania, w której wyraził stanowcze NIE dla tych wydarzeń. Bardzo to cenię, również wydawnictwo najpewniej dzięki temu, zdecydowało się na wydanie tej książki. I słusznie. W końcu nie każdy Rosjanin popiera działania wojenne Putina.

Wracając do książki i jej bohatera. Było ich właściwie dwóch. Abałakow Witalij i Abałakow Jewgienij. Bracia, którzy od najmłodszych lat interesowali się zdobywaniem szczytów. Początkowo niewielkich, zaczynając swoje treningi (a właściwie wariackie wyczyny) w Stołbach niedaleko Krasnojarska. Stołby są formacjami skalnymi przypominającymi gigantyczne, skamieniałe kopy siana, są niebezpieczne, bo strome i mają fantazyjne kształty. To tu Abałakowowie kombinowali, oczywiście bez zabezpieczenia, którego wtedy w latach trzydziestych jeszcze nie wytwarzano, nie znano, jak wspiąć się na te ostańce. Autor opisuje ich jako skromnych, niezmordowanych, pomysłowych chłopaków. W wieku niespełna 25 – 26 lat zdobyli kaukaski szczyt Dychtau o wysokości 5204 m. gdzie wykazali się „sybiracką twardością”. Nie znając żadnej drogi na szczyt, szli na czuja, choć trzeba przyznać, że już tu zabezpieczali się liną, nie mieli natomiast nic do jedzenia ani picia.

Autor dokopuje się również do wspomnień dotyczących zdobycia kolejnych szczytów takich jak: Pik Lenina, Chan-Tengri czy Pik Pobiedy. Wejścia te były ciężkie, okupione wysiłkiem, tragediami ale też heroizmem. Te rozdziały są najciekawsze, wywołują emocje podczas lektury – takie lubię najbardziej. Autor skupia się bardzo na życiorysach obu braci, które nie były w tamtych czasach usłane różami. Polityka zbyt mocno wchodziła z butami w zwykłą, szarą rzeczywistość i niestety, bracia mimo, iż nierozłączni podczas wspinaczek, zostali rozdzieleni przez NKWD. Epoka stalinowskich represji odcisnęła piętno na ich życiu i ich rodzin. Witalij trafił do aresztu na 2 lata jako wróg ludu. Dlaczego?

Szibajew przedstawia czytelnikowi losy ale też i ewolucję charakteru Abałakowa, świetnie zarysowując tło wydarzeń w Rosji w latach trzydziestych i oczywiście później na przestrzeni XX wieku. Autor próbuje znaleźć odpowiedzi, czy Witalij Abałakow był dobrym człowiekiem, wspinaczem, jak rysowała się jego kariera, dlaczego musiał tyle wycierpieć, kto był jego wrogiem, a kto przyjacielem. Spora bibliografia i rozmowy ze znajomymi bohatera, dają dowód rzetelności autora. Momentami, historia Abałakowa była przedstawiana w zbyt „suchy” dla mnie sposób, ale generalnie można to wybaczyć. To ciekawa pozycja, a o rosyjskim alpinizmie nie ma takich wiele. Przynajmniej ich nie znam, no poza książką „Kategoria trudności” Wladimira Szatajewa. <<klik.

„Witalij Abałakow. Jego czasy, góry, przyjaciele i wrogowie” Siergiej Szibajew, tłumaczenie Marian Leon Kalinowski, wydawnictwo Stapis, 2022.

„Fiva. Przekroczyć granicę strachu” Gordon Stainforth

„W naszych głosach słychać strach, którego nie potrafimy ukryć, jest zaraźliwy. Infekujemy się wzajemnie swoimi wątpliwościami. W ciągu ostatnich kliku minut wydarzyło się coś niezwykłego: cała nasza pewność siebie jakby rozpłynęła się w rozrzedzonym powietrzu. Jezu, zaledwie sześć tygodni wcześniej w mrozie i śniegu robiliśmy skrajnie trudne drogi w starych butach turystycznych! A teraz co? Nagle nie jesteśmy w stanie się ruszyć. Straciliśmy impet i z trudem odrywamy stopy od ziemi… Na drodze, która po raz pierwszy została zrobiona w 1931r.! Co się dzieje? Skąd pochodzi ta magnetyczna siła, która zmusza nas, byśmy się cofnęli? Jest silniejsza od grawitacji, bo z niej się wywodzi, łączy się z nią i współgra. Teraz musimy stawić czoło i naszym wątpliwościom i górze. Można by pomyśleć, że droga się z nami drażni. Nic już nie jest oczywiste. Nad całym naszym przedsięwzięciem unosi się mgiełka tajemnicy. Kopiec dowodzi, że przed nami z całą pewnością byli tu ludzie, a jednak skała nad nami wydaje się triumfalnie niezdobyta. Trudno to wyjaśnić. Aura, którą emanuje góra, sugeruje, że nasza droga nie prowadzi powyżej kamiennego kopca, Równie dobrze może on oznaczać „Nie ma przejścia” albo „Nieupoważnionym nowicjuszom wstęp wzbroniony”, albo… „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”.

Świetna książka, napisana tak plastycznie historia wspinaczki dwóch braci – bliźniaków, Johna i Gordona Stainforthów, że czyta się to jak thriller. PIerwszoosobowa narracja jest tu atutem, według mnie. Emocje, jakie udzielają się braciom, którzy w wieku 19 lat porwali się na tak trudną wspinaczkę, drogą „Fiva”, dość chaotycznie opisaną w posiadanym przez nich przewodniku, są ogromne.

Norweska Ściana Trolli jest aktualnie słynna i znana w świecie wspinaczy, ale jeszcze nie była taką wtedy, kiedy wspinali się Stainforthowie, a był to rok 1969 (ten sam w którym z sukcesem odbyła się misja Apollo 11 wspomniana również w tej książce).

Jestem pełna podziwu dla tych młodych ludzi, którzy zdecydowali się na taką trudną wspinaczkę, oczywiście sami nie zdawali sobie sprawy z tego, że potoczy się to zupełnie w innym kierunku. Nie tak, jak sobie zaplanowali. Nie tak, że wejdą szybko i szybko zejdą i zajmie im to jeden dzień. Nie pomyśleli o tym, jakie warunki panują w skale, nie wzięli zbyt dużo jedzenia, a ich sprzęt i ubranie wiadomo, że nie były tak wypasione, jak są aktualnie. Wyposażeni w kilka kostek, listków, nylonową linę, jeden młotek i jeden czekan ruszyli w górę. Wejście i zejście zajęło im w sumie około 50 godzin, do tego doszła poważna kontuzja kolana Gordona, z którą musiał się wspinać, bo nie było odwrotu, potem jeszcze, po zdobyciu szczytu, zejście w mocno eskponowanym i nieznanym terenie (bo chłopcy pobłądzili) okazało się być cudem. Bez jedzenia, wyczerpani, przemoczeni, bez snu przez ponad 2 doby, nie wiedzieli, czy uda im się dojść żywymi do namiotu. I przyznaję, że bardzo to przeżywałam.

Droga wspinaczkowa „Fiva” biegnie gdzieś mniej więcej koło tych śnieżnych pól, na lewo od nich, przechodząc przez straszny żleb zwany „Trumną”, zbawienną (wówczas) dla chłopaków „Grań z Niespodzianką”, ale i tak do szczytu jest jeszcze daleko…. W całkowitym pionie to około 1700 m niegościnnego miejsca, z którego sypią się kamienie, a wielka ściana nie oferuje zbyt często możliwości chwytu czy wpięcia przelotu, już nie mówiąc o utworzeniu stanowiska.

Mogłabym pisać i pisać o tej książce, bo wzbudziła we mnie wiele emocji. Podziwiałam odwagę braci, z drugiej zaś strony irytowali mnie swoją brawurą, ale też szanowałam ich zacięcie, szacunek do ściany i pokorę, której nabrali w trakcie wspinaczki. Można powiedzieć, że przez moment czuli się jak astronauci z Apollo 11 stąpający pierwszy raz w dziejach ludzkości po Księżycu.

Świetna, trzymająca w napięciu książka. Ukazała się w Serii Reporterskiej Wydawnictwa Poznańskiego w 2017r., ale udało mi się ją dopiero niedawno kupić. Bardzo dobrze mi się czytało, polecam fanom górskich wyczynów.

„Fiva. Przekroczyć granicę strachu” Gordon Stainforth, tłumaczenie Jakub Jedliński, Wydawnictwo Poznańskie, 2017.

„Lider. Górskim szlakiem Andrzeja Zawady raz jeszcze” Ewa Matuszewska

42528632_1878473675535417_8183471282382176256_n„Wielcy liderzy nie wykorzystują ludzi po to, aby sami mogli wygrywać. Przewodzą ludziom, aby odnosić wspólne zwycięstwa” (John C. Maxwell).

Książka wydawnictwa Annapurna to obszerna biografia Andrzeja Zawady, polskiego himalaisty (1928-2000), ale głównie organizatora i kierownika polskich wypraw wysokogórskich w latach 1970-90. Był mężem aktorki Anny Milewskiej, z którą tworzył cudowne, kochające się małżeństwo. Oboje wspierali się i akceptowali swoje pasje, choć to oczywiście Zawady więcej nie było w domu, niż Anny. Niemniej jednak ciągle byli razem, trwali i mimo wielu ciężkich sytuacji, przetrwali do końca.

Andrzej Zawada nie zginął w górach, jak większość jego kolegów. Zmarł na raka trzustki. Nigdy też nie zdobył żadnego ośmiotysięcznika, ale faktycznie był liderem wypraw. Motywował, organizował, załatwiał to, co dla innych było niemożliwe, wspierał, stwarzał szansę innym na zdobycie szczytu i zawsze traktował sukcesy jako „wspólne”, nigdy nie wyróżniał nikogo, sukces zawsze był zespołowy, drużynowy. Za to był bardzo ceniony. Może dlatego, w głównej mierze, w tamtych latach odnosiliśmy tak wielkie sukcesy w Himalajach? „Lodowi wojownicy” – termin ten powstał właśnie wtedy, a konkretnie w 1980r., kiedy to polska wyprawa weszła na Mount Everest po raz pierwszy zimą. 

Zawada ukochał sobie góry już w wieku nastoletnim. Polacy zresztą mieli to szczęście (co zauważa autorka i inni, znani ludzie „wypowiadający się” w książce), że zawsze mieli Tatry, w których mogli zakosztować podobnej wspinaczki i podobnych często warunków pogodowych, jakich później doświadczą w Karakorum czy w Himalajach. Zawada zaczynał również od Tatr. „Góry musiały zapaść mi w pamięć, skoro podczas okupacji dość często wymykałem się z domu i jechałem pociągiem do Zakopanego. Polakom nie było wówczas wolno chodzić po Tatrach, nie przejmowałem się jednak tym zakazem, gnałem w góry i późnym popołudniem wracałem do Rabki […] Gdy tylko znajdę się na wysokości przekraczającej dwa tysiące metrów, odżywam. Widocznie moje płuca dostosowały się do rozrzedzonego powietrza. W górach mam szybsze tętno i o wiele więcej energii”.

Andrzej_Zawada_1980

Książka Ewy Matuszewskiej to kompendium wiedzy o tamtych czasach. Opisy kilku ważnych wypraw są niezwykle bogate w szczegóły i fotografie. Mamy tu m.in. pierwsze zimowe przejście całej grani Tatr w 1959r, wyprawy na Spitsbergen, no i wyprawy w góry wysokie, okupione trudem, bólem, odmrożeniami, często śmiercią członków ekip, takie jak na Noszak, Lhotse, K2, Kunyang Chhish, Nanga Parbat, Cho You. Wszystko okraszone wspomnieniami członków wypraw. Na kartach książki spotkamy odważnych Szerpów, cudowną Elisabeth Hawley, amerykańską dziennikarkę i kronikarkę wypraw w Himalaje mieszkającą w Nepalu, Krzysztofa Wielickiego, Wojciecha Kurtykę, Macieja Berbekę, Jerzego Kukuczkę, Annę Okopińską, Jana Franczuka, Reinholda Messnera, Leszka Cichego, Bernadette McDonald, Wandę Rutkiewicz, Macieja Pawlikowskiego,  Andrzeja Czoka, Nazira Sabira, wybitnego pakistańskiego wspinacza, i wielu innych. Niektórzy z nich już niestety nie żyją, ale wszyscy pamiętali/pamiętają Andrzeja Zawadę i mogą powiedzieć o nim kilka słów. Nie ukrywam, że czekałam, czy ktoś opowie coś o jakichś wadach naszego bohatera. Nie doczekałam się. Wszyscy wystawiają mu laurki. Być może faktycznie był tak idealnym kompanem, człowiekiem, towarzyszem? Nie wiem. Tak jest przedstawiony w książce.

„Andrzej był dobrym kierownikiem, bardzo dużo wymagał od ludzi, lecz siebie również nie oszczędzał. Jeśli zlecał komuś jakieś zadanie, wiadomo było, że właśnie ten ktoś wykona je najlepiej. Myślał o wyprawie jako o całości, nie manipulował ludźmi, nie rozgrywał swoich gierek. Wszystkie jego poczynania były klarowne, jasne i oczywiste, takie jakieś naturalne. Miał oczywiście opracowaną koncepcję działania wyprawy, nie kalkulował jednak, kierując się osobistymi racjami. Jego naczelną zasadą jako kierownika było stwierdzenie: „Zróbmy wszystko, co możemy, dajmy z siebie maksimum wysiłku, a potem wszystko się jakoś poukłada”. I to działało”.

Sama książka była już wydana w 2003r. Teraz została przeredagowana i ubogacona o fotografie z archiwum Zawady czy wypowiedzi dodatkowych osób. Trzeba przyznać, że fotografie są wielkim atutem tej pozycji. Jest ich mnóstwo, co naprawdę uprzyjemnia lekturę. Złota era polskiego himalaizmu jest naprawdę fascynującym czasem, o którym zawsze warto czytać, podobnie jak o ludziach, którzy doprowadzili do światowych sukcesów w tej dziedzinie sportu … życia?  

„Lider. Górskim szlakiem Andrzeja Zawady raz jeszcze” Ewa Matuszewska, wydawnictwo Annapurna 2016

„Śmiech na linie” Ivan Bajo

smiech-na-linie_www

Dokładnie. Książka „Śmiech na linie” to faktycznie banialuki i bazgraniny ze wspinaczkowego świata Ivana Bajo. Publikacje autorstwa Ivana Bajo w słowackiej prasie górskiej „Krasy Slovenska” w latach 60-80 zostały zebrane i wydane właśnie w książce „Śmiech na linie”. Nie wiem jak jest z obrazkami jego autorstwa, ponoć w słowackiej wersji było ich więcej (gdzieś przeczytałam), ale tutaj też towarzyszą one tekstom i to prawie na każdej stronie.

Ivan Bajo to słowacki taternik, alpinista, rysownik, publicysta. Kilka przykładów jego słodkiej i humorystycznej twórczości poniżej:

Książkę czyta się wyśmienicie. Każdy felieton zawiera sporą dawkę humoru i autoironii. Autor od początku podkreśla, że jego humor zrozumie tylko taternik, bo nietaternicy żyją w innym świecie i nie są w stanie zrozumieć świata wspinaczy. To prawda – niektóre smaczki są faktycznie mało śmieszne dla zwykłego człowieka, ale dla kogoś kto choć trochę interesuje się górami i wspinaniem, będzie to świetna rozrywka. Oczywiście pamiętajmy, że wszystkie te felietony były publikowane lata temu, wtedy była inna rzeczywistość, inny sprzęt, inne możliwości.  Ivan Bajo jest gawędziarzem, nie pisarzem. Nie dba o formę czy ortografię, jak mówi, „proszę nie traktujcie tych zebranych nowelek jako utworów literackich, lecz raczej jako pogawędkę na taternickim biwaku lub w przytulnym, wieczornym Zbójnickim Schronisku, Schronisku pod Rysami”

Ogrom tu opowieści o partnerskich wypadach w góry, o zabawnych historiach, które miały miejsce na kursach wspinaczkowych, o narciarzach, którzy chcąc się załatwić w krzakach ustawiają narty równolegle do trasy, po czym podmuch wiatru każe im jechać w pozycji kucznej z wypiętym gołym zadkiem, jest gawęda o kierowniku wyprawy w Himalaje, który z wyprawy z grupą osób wrócił sam, bo reszta albo się upiła i gdzieś polazła, albo się pochorowała i gdzieś w szpitalu leży ;) a on sam mówi „Wspinać się nigdy nie wspinałem, chyba ze na palce alebo schodami z piwnicy. To przeca głupota, cłowiek sie młoze gdziesi wygrzmocic. A zdrowie najwaźniejse – na zdrowie!” No i jak tu nie parsknąć śmiechem?  Są historyjki o grotołazach, grzybiarzach (bo Bajo również lubi i taką formę aktywności – na Słowacji ponoć nawet wymyślony zawody w zbieraniu grzybów ;)), jest opowiadanie o ceprze pospolitym, czy bombach kalorycznych spożywanych „w ścianie”, które potem niestety muszą być jakoś wydalone z organizmu, najczęściej odbywa się to ku uciesze oglądających wspinaczkę gapiów. I wiele, wiele innych historii, które można sobie dawkować.

Bajo ma świetne wyczucie, zmysł obserwacji, lubi wyszukiwać stare ogłoszenia czy informacje. Przykład? „Odbywający służbę wojskową taternicy wyjaśniali swoją trzydniową nieobecność twierdzeniem, iż spędzili dwa i pół dnia w małej jaskini skalnej otoczeni przez stada wściekłych świstaków”. Spisuje złote myśli o taternikach typu „Taternictwo jest matolstwem a taternicy to matoły!”, ale potrafi też pisać poważniej i pięknie. Takim rozdziałem, który bardzo mi się spodobał, był ten zatytułowany „Włóczęgi, czyli wprost przed siebie z dziesięcioma „N”. Zwięzła metodyka błąkania się”. Czym jest dziesięć „N” nie zdradzę, ale samo wyjaśnienie błąkania się mnie ujęło. Przykład prostoty i aktywności jaką preferuję. Łażenie bez celu, spokojne, kontemplowanie natury, leżenie na trawie czy też wybór tej czy tamtej ścieżki, to gwarant wypoczynku i spokoju, przewietrzenia głowy. 

To bardzo przyjemna w odbiorze lektura. Nie ma tu większych tragedii, nie ma tego całego napięcia związanego z niebezpieczeństwami, a jeśli nawet to podane są z humorem i sarkazmem. Autor skupia się na mniej istotnych, choć równie ważnych detalach, obserwuje to, czego nie widać na pierwszy rzut oka, docenia przyjaciół, śmieje się ze świata, ma do niego dystans i choć urodził się w 1935r. (!) to zapewne nadal jest pełen energii i cudownego poczucia humoru. Polecam.

Śmiech na linie”, Ivan Bajo, wyd. Stapis 2017, przekład Janusz Opyrchał-Bojarski

„Krew bacy” Marek Ratajczak

Krew-bacy-czyli-relacja-z-samotnej-szarży-na-Mont-Blanc-Marek-Ratajczak Krew bacy to drink serwowany w zakopiańskiej knajpie, którym często raczy się autor książki (i nie tylko tym zresztą). „Krew bacy” w podtytule to „zakrapiana relacja z samotnej szarży na Mont Blanc”. I jest to szarża zaiste świetna w swojej prostocie, zarówno języka, jak i podejścia do sprawy. Marek Ratajczak wychowany na Pogórzu Sudeckim, mieszkający w Szczecinie „góral”, kochający Tatry i znający tam każdy szlak jak własną kieszeń, postanowił pojechać w Alpy, by samotnie zdobyć Mont Blanc (Blanka, jak go nazywa). Ryzykant? Wariat? Doświadczenia w tak wysokich górach nie miał, wypasione ciuchy trekkingowe zakupił na promocjach w sklepie sportowym, wyposażony w czekan i w raki, na których dopiero będzie uczył się chodzić, pojechał. I zdobył szczyt. 

Wejście okupione zostało morderczą wręcz walką o przetrwanie, o każdy oddech, bo jednak wysokość już nie ta co w Tatrach, o każdy krok, na który trzeba było naprawdę mnóstwo siły w ciężkich warunkach, kiedy śnieg i wiatr biczują z każdej strony. Poczucie humoru, autoironia i dosadność autora (kiedy opowiada o swoich fizjologicznych potrzebach) doprowadzały mnie bardzo często do parskania śmiechem. Bo to faktycznie było dla mnie śmieszne, nie prostackie, jak może, ktoś bardziej delikatny by to odebrał. Przykład? „Przeciągnąłem się radośnie w kierunku słońca, gdy nagle powietrze rozdarł, niczym wczorajszy grzmot, niekontrolowany pierd. Fuck! Uwięziona od przyjazdu w pękających w szwach jelicie kupa podróżnika kontestowała szlaban gazowymi erupcjami. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Pognałem do kibla. Po załatwieniu sprawy priorytetowej zjadłem delikatny obiad ze słoiczka Bobovita: wołowinka po staropolsku z kaszą, dla dzieci od dziesiątego miesiąca, podgrzana na kocherze. Trochę bez smaku. Zagryzłem więc batonem XXL Prince Polo i było okej”.

Polubiłam autora, bo nie tylko ma humor iście przedni, a także bardzo szczery i prostolinijny sposób zachowywania się, ale też jest wrażliwcem muzycznym. W książce jest sporo odniesień do muzyki, która tętni mu pod czaszką cały czas i w każdym momencie pojawia się odpowiednim fragmentem, cytatem: ulubione Trebunie Tutki, Sigur Ros, Lao Che, czy „Kiedy biegniesz bez siły, kiedy czujesz, że blisko jest chwila jak płomień…” Ruszyłem, rzucając w stronę szczytu czerwoną nowofalową Siekierą”. No, genialne. Muzyka jest partnerem podczas tego morderczego wejścia na Mont Blanc. Dodaje odwagi, otuchy i mobilizuje, jak utwory Lao Che z płyty „Powstanie Warszawskie”.

Autor jest wrażliwym człowiekiem. Jego opowieść o wejściu i zejściu (wspinaczka i zspinaczka, jak mówi) przeplata się z aktualnie prowadzoną narracją człowieka siedzącego samotnie w mieszkaniu, pijącego piwo, lub też tytułową Krew Bacy, wspominającego napotkaną na szlaku dziewczynę z włoskiej ekipy, której zrobił zdjęcie. Tajemnicza Nieznajoma z czarnym kosmykiem wyłaniającym się spod goreteksowego kaptura, która robiła mu zdjęcia na szczycie, to członkini ekipy, o której potem usłyszy tragiczne wieści. Dlatego też, co rusz pije za tych, którzy giną. Włącza wiadomości w tv, a tam ciągle śmierć. Zdrowie ! i kolejne ! „Cóż, marne to nasze życie – koty wieczorami nazbyt nostalgicznie, wręcz irytująco miauczące, a gołębie wiecznie srają na mój parapet”, a „Ludzie spadają z gór i będą spadali jak jesienne liście…”.

Podobało mi się bardzo, to zaledwie 94 strony, ale jest to mieszanka czarnego humoru, wrażliwości, dramatu, ludzkich przywar i radości z prozaicznych detali, jakie doceniamy dopiero po przeżyciu czegoś ekstremalnego. 

„Krew bacy” Marek Ratajczak, wyd. Stapis 2014

 

„Zimne wojny” Andy Kirkpatrick

zimne-wojny-wspinaczka-na-krawedzi-ryzyka-i-rzeczywistosci-b-iext33705791Andy Kirkpatrick jest dwukrotnym zdobywcą Boardman Tasker Prize for Mountain Literature. Jego „Zimne Wojny” to fantastyczne uzupełnienie do „Psycho Vertical. Przestrzeń obłędu” o której pisałam tutaj.

Polubiłam to jego pisanie,  bo mimo prostoty i naiwności, jest konkretny, lekko sarkastyczny, z humorem i dystansem do siebie. Często jest to rozbrajające, bo Andy wie dobrze, że nie wygląda jak wspinacz. Nie jest za przystojny, jest za tłustym, lekko ciapowatym okularnikiem, ale mierzy wysoko i ciągle ma ambicje.

Książka powstała po jego mega wyczynie, czyli wejściu najtrudniejszą drogą The Reticent Wall na El Capitana, co było opisane w „Psycho Vertical”. W „Zimnych wojnach” udajemy się z Andym w Alpy, gdzie przechodzi on Drogę Lafaille’a na górze Dru ze swoim partnerem Ianem Parnellem, następnie do Patagonii na drogę Devil’s Dihedral na Aguja Mermoz, do Norwegii na Troll Wall i kilka innych. Właściwie to Andy wspina się dość naiwnie wierząc, że się do tego nadaje. Owszem zna technikę, ale częściej idzie na żywioł i ryzykuje kolejny krok w ścianie, byle nie odpaść. Lekko to dla mnie przerażające, ale ogólnie osobowość Andy’ego jest dość specyficzna. Fajny człowiek, choć ciapowaty do bólu i trochę nie wiedzący czego tak naprawdę oczekuje. Owszem zdarza mu się zrobić trudne wejścia, daje radę, ale cały czas się miota – wspinać się czy nie wspinać? Zimą czy latem? Samemu czy nie? kiedy, po co i dlaczego. Taka fajtłapa z niego, prosty człowiek, porywający się często na absurdalne rzeczy, ale spełniający swoje marzenia jakby nie patrzeć. W końcu napisał aż dwie książki, i to mimo dysleksji! dlatego nie jest to może szczyt kunsztu literackiego.

Mimo tego lubię go. Jest taki dziecięcy w tych swoich marzeniach i pasji. Ciągnie swój mały wózeczek pragnień i powolutku sobie je spełnia. Może nie do końca mądrze, ale jednak… W  książce „Zimne wojny” jednak widać już więcej dojrzałości. Autor jest tu mocniej rozdarty między pasją i egoistycznym łażeniem po niebezpiecznych ścianach, a rodziną. Ma wszak fajną żonę Mandy, która znosić musi jego ciągłe wyjazdy, oraz dwójkę fajnych dzieciaków, które coraz więcej rozumieją i mocniej zaczynają tęsknić za ojcem.

„Żeby się podejmować takich wyzwań, trzeba nie tylko ogromnego zapasu wiary, ale i jakiegoś uzasadnienia. Zawsze byłem pełen podziwu dla tego, co życie potrafi przynieść. I to samo w sobie stanowi wystarczający powód, żeby próbować niemożliwego. Wspinanie nie ma nic wspólnego z wygrywaniem, ze zdobywaniem szczytu. Gdyby o to chodziło, nikt by się nie wspinał. Wszystko, na czym zasadza się wspinanie, to wiara – w siebie – że warto próbować” – tak mówi, ale emocje jakie zaczynają Andym targać, coraz bardziej przestrzegają go przed tym ciągłym próbowaniem się z samym sobą. Jak mówi po zejściu z góry „Gdy wszystko się kończy, jestem znów zwykłym człowiekiem. I widzę w tym magię”.  Może to już jakaś dojrzałość? świadomość własnych granic i możliwości, albo zmęczenie tym miotaniem się?
„Zastanawiałem się, czy warto wspinać się po takich drogach, przechodzić przez to wszystko, po to tylko, żeby osiągnąć stan, gdy głowa jest kompletnie pusta, wolna od czegokolwiek. Dla tej jednej chwili, która należy tylko do mnie”, a z drugiej strony „Tu u góry,  gdy już się człowiek przyzwyczai, życie jest bardzo proste. Czy jest w tym zatem coś dziwnego, że ludzie tak to kochają? Prawdziwe cierpienia są na dole”.

Mimo tej infantylności i prostoduszności Andy ma swoje wewnętrzne smuteczki.. Zawsze chciał być takim zwyczajnym facetem, żyć sobie normalnie, pić, jeść, bawić się, gdzieś PASOWAĆ. Ale nie umiał tego. Zawsze był outsiderem, wyobcowanym i samotnym gościem, z wadą wzroku, ciężko było mu się odnaleźć i zaistnieć w życiu innych ludzi. Dlatego zaczął się wspinać, by choć przez chwilę poczuć przynależność do jakiegoś miejsca. W tej książce jednak zaczął już „schodzić”. Przychodzi moment, kiedy trzeba zacząć wracać. Na dobre. Bo magia może być wszędzie, nie tylko na szczycie. Udział przy produkcji filmu „Willy Wonka i fabryka czekolady” (Andy pracował tam przy asekuracji różnych mostków, pomostków, górek, by aktorzy się nie poprzewracali i nie pospadali), uzmysłowił mu, że magia może być w najzwyklejszym drobiazgu. Wystarczy umieć ją dostrzec. Zrozumiał i dlatego etap schodzenia z wygórowanych ambicji mógł odbyć się świadomie. Polecam, fanom wspinania, bo choć nie jest to rewelacyjnie napisane, to czyta się z przyjemnością. I chciałabym, żeby Andy napisał coś jeszcze. Jak mu teraz się żyje, co robi… może znów zapragnął gdzieś wleźć? ;)

„Zimne wojny” Andy Kirkpatrick, wyd. Stapis 2014

 

„Psycho Vertical. Przestrzeń obłędu” Andy Kirkpatrick

El Capitan – formacja skalna o ponad kilometrowej wysokości położona w dolinie Yosemite, w środkowej Kalifornii. Ten granitowy monolit to jeden z najbardziej cenionych celów wspinaczkowych. Na tej formacji skalnej jest ponad 70 dróg wspinaczkowych, z których najtrudniejszą jest tak zwana Reticent Wall. By ją przejść potrzeba mniej wiecej około 8 dni. Andy’emu zajęło to dni 13. Z powodzeniem.

el

„Po raz pierwszy wspięli się na nią Amerykanie: Steve Gerberding, Lori Reddel i Scott Stowe. Było to w 1995r. Niemal natychmiast została okrzyknięta najtrudniejszym wielkościanowym wyzwaniem na świecie: czternaście najbardziej niebezpiecznych, potencjalnie najbardziej wymagających wyciągów, począwszy od Lay Lady Ledge, dużej półki ciągnącej się sześć wyciągów nad ziemią.”

Czym jest wyciąg? To odległość między dwoma stanowiskami asekuracyjnymi na ścianie, wyznaczona przede wszystkim długością liny. Ale na El Capitanie sama lina to nie wszystko. Tu miejsca odpowiednie do stworzenia stanowiska asekuracyjnego są od siebie mocno oddalone. Trudno je wypatrzeć. Ściana jest gładziutka, pionowa, praktycznie pozbawiona jakichkolwiek rys, szparek etc. Tutaj wyciągi zatem są niezwykle długie i przez to bardzo niebezpieczne. O ich długości decyduje dogodność warunków do założenia bezpiecznego stanowiska, a także przebieg drogi i układ punktów asekuracyjnych, a w tym przypadku dogodność jest pojęciem dość abstrakcyjnym. Andy’ego często paraliżuje strach, na długie godziny unieruchamia go w jednej pozycji. Strach przed odpadnięciem od skały nie jest bezzasadny. Każde odpadnięcie na drodze Reticent Wall oznacza bardzo długi i niebezpieczny lot (grożący nawet śmiercią). Dlaczego? dlatego, że założone wcześniej punkty asekuracyjne pod wpływem spadania człowieka na linie, odpaść mogą również. Czasem leci się przez kilkaset metrów, modląc się, by któreś z malutkich stanowisk wreszcie przyjęło na siebie całą energię i w efekcie utrzymało linę. Stanowiska są z kolei montowane przy pomocy maluśkich sprzętów na maluśkich krawądkach, czasem wielkości paznokcia, na malutkich uskokach, ryskach, które nawet ciężko wyczuć dłonią. Jakże wielką umiejętność musi posiadać wspinacz, by je wyczuć, by uznać, że się nadają, i jak dobrze musi umieć umocować malutkie haki, kostki itd., aby utrzymały się one w skale, jednocześnie dały pewność wspinaczowi, że utrzymają jego ciężar przy wykonywaniu kolejnych ruchów w górę. Stuprocentowej pewności jednak nie będzie nigdy… 

To powyższe wprowadzenie miało na celu pokazanie jak trudna jest wspinaczka w takiej formacji skalnej, jaką jest El Capitan. A Andy Kickpatrick nie jest jakimś wspinaczem genialnym. Nie ma na swoim koncie nie wiadomo jakich szczytów i trudnych przejść. Jest człowiekiem, który po prostu lubi się sprawdzać. Jak większość z nas, lubi czasem uciec od przytłaczającej go rzeczywistości. Chce coś udowodnić samemu sobie. Być może jest w tym sporo egoizmu, bo przecież w domu czeka żona, dziecko, drugie w drodze, niemniej jednak Andy się nie patyczkuje – szuka odskoczni. „Życie codzienne zostaje zawieszone – w każdym tego słowa znaczeniu – na całe dnie lub tygodnie uczciwej, ciężkiej pracy; przedziwnej radości walki i eskapizmu. Tam, w górze, nie ma rachunków do zapłacenia, żądań emocjonalnych, żadnych innych spraw rozpraszających uwagę, tylko wspinanie – od świtu do zmierzchu, z nagrodą w postaci oglądania zachodu słońca pod koniec dnia”. Nie mnie oceniać jego zachowanie. Polubiłam go, bo ma poczucie humoru, otwarcie mówi o swoich przywarach i braku talentu, otwarcie przyznaje się do strachu.

W książce „Psycho Vertical” Andy Kirkpatrick poza wejściem na El Capitana, opisuje swoje młodzieńcze lata spędzone w nędznym blokowisku w Hull w Wielkiej Brytanii, pierwsze porażki i sukcesy, pierwsze próby wspinaczkowe, odnajdywanie się w świecie alpinistów, treningi. Jego przesadny entuzjazm może irytować, ale w sumie ujmuje. 

W tej książce widzę człowieka jako trochę nieporadnego i ślamazarnego idealistę, ale za to niezwykle silnego w swoim uporze. Wiadomo, że wspinaczka solo wymaga niezwykłej umiejętności autoasekuracji i transportowania bagażu (sprzętu, portaledge’u -> małego łóżka do spania, jedzenia, wody, lin itp). Trzeba przyznać, że autor świetnie sobie z tym wszystkim poradził, ale oczywiście wymagało to wielu godzin prób i błędów, samozaparcia i cierpliwości. Udowadnia, że małymi krokami można wejść na szczyt, niekoniecznie ośmiotysięcznika.

Za książkę „Psycho Vertical” autor otrzymał nagrodę Boardman Tasker Price, a 4 lata później tą samą nagrodę za kolejną książkę „Zimne wojny” (która również na półce czeka). Obie napisał będąc zaawanasowanym dyslektykiem, a czyta się to świetnie. Można? Pewnie, że można, jak tylko się chce…

indeks

„Psycho Vertical. Przestrzeń obłędu” Andy Kirkpatrick, wyd. Stapis 2016