Archiwa tagu: Wydawnictwo Mova

„Doll Story” Michał Paweł Urbaniak

„Nienawidził swojego więzienia bardziej niż dawniej. W niektóre dni marzył, że je rozwali. Spali. Zniszczy aż do fundamentów. Powybija okna, wpuszczając zimne powietrze. Wypruje wnętrzności kanap i poduszek. Stosy talerzy zmieni w szklane puzzle. Zrzuci ze ścian portrety. Porąbie fortepian. Gdy był sam, wysypywał lód z kostkarki. Kostki lądowały na podłodze i pływały w samych sobie, coraz mniejsze. Dom w swojej pustocie wydawał się nawiedzony, a Wolf stał się nieciekawym duchem”.

Nastoletni Wolf mieszka z rodzicami, kiedyś chorował na białaczkę, nie ma śledziony, rzucił grę na fortepianie, bo się już „przegrał”, nie chodzi do szkoły, by nie złapać zarazków, w ogóle nigdzie nie wychodzi – to w głównej mierze można powiedzieć o głównym bohaterze powieści Urbaniaka. Poznając jego sytuację, współczujemy mu, kibicujemy, mamy za złe jego rodzicom, a szczególnie matce, która go trzyma pod szklanym kloszem i wymaga od niego, by tylko się uczył i został kimś wielkim. „Wierzyła, że jej jedyny syn zawojuje świat nie tylko swoją historią, ale także swoją wiedzą, a potem swoją muzyką. Gdy rzucił grę na fortepianie mógł się pożegnać z „człowiekiem renesansu”. Choć odpowiednio wystrojony, wciąż był tylko tą osobą, którą wyprasza się z towarzystwa po kwadransie”. Niezauważalny, niewidoczny, nijaki. Sam.

Na urodziny Wolf dostaje Maskotkę, o którą sam zabiegał z całych sił. Jego marzeniem od jakiegoś czasu jest mieć przyjaciela, którego traktowałby jak brata. Albo przyjaciółkę – siostrę. Ogólnie, Maskotki to dzieciaki, które biorą udział w projekcie społecznym, mającym na celu pomoc dzieciom z trudnych rodzin. Z takiej dysfunkcyjnej rodziny właśnie pochodzi Mariusz, chłopiec do towarzystwa, który przyjeżdża do domu Wolfa, dostaje swój pokój i wchodzi w rodzinę …. być może zbyt szybko i zagarnia dla siebie uczucia i emocje, które w pewnym sensie zostają odebrane Wolfowi. Jakie konsekwencje będzie miało zatem przybycie Mariusza dla Wolfa, dla jego matki i ojca, bo oni również są bardzo ciekawymi postaciami?

To opowieść o samotności, o dorastaniu, o niedoborach. Czego? Miłości, zrozumienia, ciepła. Matka Wolfa myśli tylko o tym jak bardzo jej się nie powiodło w życiu, jak bardzo jest rozczarowana wyborami jej męża i syna. Ojciec z kolei, chyba najbardziej normalny w tej rodzinie, usuwa się w cień, chce żyć po swojemu, ale wiecznie wysłuchuje pretensji, wrzasków i obelg od swojej żony (w czym i on też niczym jej nie ustępuje). Wolf z kolei czuje się dojmująco samotny, a po przyjeździe i zadomowieniu się Mariusza, jeszcze bardziej. Dlaczego? „To nadal była tylko próbka życia – niczym plaster dla kogoś, kto właśnie wykrwawia się na śmierć” (celność Urbaniaka w niektórych zdaniach mnie zachwyciła).

Urbaniak pisze szczerze, prosto i nie kombinuje, obnaża ludzkie słabości w sposób fantastyczny. Ukazuje hipokryzję rodziny, jej chłód i pozory w relacjach. Pojawienie się Maskotki zaburzy to wszystko w pewien sposób, ale też pokaże członkom rodziny jak słabi są, jak ten świat, który sobie wykreowali w klaustrofobicznym domu, jest wątły i głupi. Jak łatwo przejść z zachwytu do nienawiści, z rozczarowania do miłości i odwrotnie, jak niewiele trzeba by marzenie stało się katastrofą. Czasem wydaje się, że od razu komuś zaufamy i będzie pięknie, a nagle on zapyta „Nie boisz się, że kiedyś rozwalę wam głowy siekierą?”. Kocioł uczuć, emocji, niedopowiedzeń, dusznych lęków i nadziei pomieszanej jednocześnie z niechęcią. Sam finał wzbudza wiele emocji, jest niedopowiedziany a jednocześnie sugeruje, że te niezdrowe relacje będą eskalować jeszcze bardziej.

Nie wiem czy ja tu za bardzo nie mieszam, ale czytając tę powieść kotłowało się we mnie bardzo dużo emocji. Wywarła na mnie ogromne wrażenie plastycznością narracji i celnością wyrażania myśli. Urbaniak jest ciekawym pisarzem, podobały mi się również jego wcześniejsze książki („Niestandardowi” i „Lista nieobecności”), ale uważam, że ta jest jak na razie najlepsza.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu MOVA.

„Doll Story” Michał Paweł Urbaniak, wydawnictwo MOVA, 2023.

„Almond. Ten, który nie czuł” Won-Pyung Sohn

Pierwsza przeczytana książka w nowym roku południowokoreańskiej pisarki okazała się być całkiem przyzwoita, mądra i mimo, że raczej przeznaczona jest dla nastolatków, to mnie zauroczyła. Pięknie przedstawiona jest tu przyjaźń między dwoma chłopcami: głównym bohaterem Yunjae, który cierpi na aleksytymię, a Gonem, chłopcem, który jest rozrabiaką, lubi się bić i pastwić nad innymi, zmienia szkoły i ogólnie jest dość nieprzyjemny dla otoczenia.

Czym jest aleksytymia? To niemożność odczuwania emocji. Yunjae nie potrafi się bać, nie czuje radości, smutku, jego mózg nie wykształcił odpowiedniej wielkości jądra migdałowatego ( to dlatego mama każe mu jeść migdały wierząc, że dzięki temu ciało migdałowate się powiększy). Zaburzenie zostało u chłopca zdiagnozowane tylko dlatego, że jego matka uważnie obserwowała jego zachowanie. Yunjae od początku był inny, a matka za żadne skarby nie chciała, by jej syn się wyróżniał, nie chciała by uznawano go za pozbawionego emocji, nieczułego chłopca, albo za głupka, który się nie uśmiecha i niczego się nie boi. Zamiast tego mówiła „Jest po prostu śmielszy od innych dzieci”. To doskonale przedstawiony element powieści: relacja matki z synem, a potem odwrotnie, jeśli mogę tak to ująć. Dlaczego tak właśnie? Bo w pewnym momencie dochodzi do bardzo tragicznego wydarzenia.

Ciekawie pokazana jest też relacja z Gonem, chłopcem, który najpierw pastwił się nad Yunjae, a potem uznał, że i tak nie osiągnie tego, co chce, że nie jest w stanie skrzywdzić Yunjae, gdyż tamten po prostu nic nie czuje. Owszem, czuje ból fizyczny spuszczanego łomotu, ale nie czuje emocji. Jak zatem zrozumieć taką osobę, jak ją sobie podporządkować? A może nie warto się tak spinać? Może warto po prostu się polubić, zrozumieć i zaprzyjaźnić? Autorka świetnie pokazuje jak ważnym jest nie ocenianie innych przez pryzmat ich zachowań. Wszystko może być bardzo względne i mieć źródło, które powstało z takiej a nie innej przyczyny. U jednych może to być kwestia medyczna, u innych chęć ukrycia własnych kompleksów i wrażliwości. „Nie mogliśmy się bardziej różnić. Ja nie miałem o niczym pojęcia, a on ukrywał swoją bezbroność. Udawał, że jest silny. Ludzie mówili, że ciężko go zrozumieć. Byłem innego zdania. Po prostu niewystarczająco się starali”. Jakże te słowa Yunjae są ważne. Nie tylko dla docelowego odbiorcy tej ksiązki (nastolatkowie) ale też dla rodziców, którzy mają problemy wychowawcze z dziećmi.

Jak potoczą się losy Yunjae i Gona? Czego nauczą się od siebie?

Ta powieść w prosty sposób pokazuje, że ludzie często ignorują to, co ważne, skupiając się na pozorach, powierzchownie podchodząc do człowieka, może ze strachu? może ich to po prostu nie obchodzi? Yunjae mówi, że „większość osób ma uczucia, ale nie podejmuje działań”. Tak właśnie żyjemy. Często kompletnie nie zdajemy sobie sprawy, co się dzieje w głowie innej osoby, ale oceniamy ją, albo sami czujemy się niezrozumiani, bo ktoś nam bliski nie wkłada wysiłku, by nas „usłyszeć”.

To mądra książka, napisana prostym językiem, ale daje do myślenia. Pokazuje jak wielu młodych ludzi czuje się samotnych, niesłusznie ocenianych albo niedocenianych, „niewidzianych”. Ale to też książka o miłości i dojrzewaniu. Polecam. Dobra lektura. Warto też przeczytać notę autorki i notę tłumaczki na angielski, które również są interesujące.

„Almond. Ten, który nie czuł” Won-Pyung Sohn, tłumaczenie z ang. Urszula Gardner, Wydawnictwo Mova, 2021.

„Niestandardowi” Michał Paweł Urbaniak

„Świat czasem wydaje się taki ujarzmiony, prawda? Zajęliśmy swoje miejsca, dostaliśmy role, często w zależności od urody. Tkwimy pod presją narzuconych wizji piękna. Łatwo wówczas przegrać. A dziś chciałam wam przedstawić ludzi, którzy wygrali, choć wydawało się, że są dalecy od wygranej”.

Wiktor, Jana, Olek, Sandra i Cecyl zostają modelami. Pozują do zdjęć pewnej artystce, która właśnie doszła do momentu w swoim życiu, kiedy jest gotowa wrócić na „scenę” sztuki. Liwia Gawlin, kobieta przedziwna. Fascynująca, intrygująca, piękna. Nie wiem właściwie jak tę postać ugryźć, bo jest bardzo ciekawa. Ma wiele twarzy, jest jak kameleon, co staje się przyciągające (głównie dla Wiktora) i wpędza go w obsesję.

Kobieta planuje wystawę „Zobacz mnie naprawdę”, a czwórka naszych bohaterów, każdy napiętowany jakąś fizyczną ułomnością, zostaje, jak już wspomniałam, modelami. Najpierw jednak muszą wziąć udział w warsztatach o sztuce. Po co? I tu zaczyna się właśnie praca nad poczuciem własnej wartości. I choć momentami miałam wrażenie jakby Liwia chciała wyprać naszym bohaterom mózgi i wykorzystać do swoich niejasnych celów (co w pewnym momencie zostanie jej również zarzucone przez jednego z bohaterów) to ma to swój cel.

Nasi bohaterowie są normalnymi, młodymi ludźmi, mają swoje problemy, swoje kompleksy i nie do końca czują się dobrze w tym nowym „świecie” Liwii, w Sanktuarium Natchnień. Z czasem jednak kobieta staje się ona dla nich kimś w rodzaju guru, drogowskazu, przywódcy, bo pokazuje im, że mogą żyć normalnie ze swoimi ułomnościami, że nie muszą się ich wstydzić, bo przecież i bez tego są piękni i niestandardowi. A nawet wyjątkowi. Można mieć brzydką twarz, blizny po oparzeniach, wadę kręgosłupa czy nie mieć kilku palców u ręki – ale można mieć pięknego ducha i wiedzę o świecie, a przez to mieć lepsze życie. Tylko czy aby na pewno?

Wiktor jest tu właściwie najbardziej charakterystyczną postacią, bo to z jego perspektywy widzimy wszystkie wydarzenia. To on, specjalista od internetu, po marketingu, po rozstaniu z dziewczyną wiedzie smutne i pozbawione sensu życie. Jak większość ludzi, wstaje rano, coś je, idzie do pracy, potem wraca, coś je, coś ogląda, coś robi, idzie spać i tak w kółko. Kiedy nadchodzi weekend spotyka się ze swoimi znajomymi w knajpie, piją piwo, gadają o nic nie znaczących rzeczach, o pierdołach, takie „pitolenie” jak mówi. To Liwia dodaje mu odwagi, pewności siebie, to dzięki niej, godzi się pokazać publicznie na fotografiach, a przede wszystkim pokazać swoje nogi (a właściwie , jak mówi „giry”) z bliznami, które ukrywa przed całym światem.

Podobało mi się ujęcie głównego przesłania tej powieści, że każdy z nas jest wartościowy i piękny. Że w dzisiejszym zabieganym świecie, w którym piękno jest stereotypowo włożone w pewne ramy, a ktoś wyglądający inaczej niż ten stereotyp, jest wyśmiewany czy szkalowany, a narastająca fala hejtu (patrzcie zresztą na scenę kiedy dzieciaki ze szkoły przechodzą przypadkiem przez pomieszczenie w galerii z wystawą zdjęć) często może doprowadzić do tragedii – to udało się autorowi przemycić takie proste, ważne treści. Podejście Liwii do swoich modeli, mimo, iż momentami strasznie irytujące i ocierające się wręcz o egocentryzm i manipulacje, było bardzo ciekawe z psychologicznego punktu widzenia. To dzięki niej zrozumieli, że są pełnowartościowymi ludźmi i zasługują na wszystko co najlepsze w życiu. Mogli zobaczyć, jak nijakie było ich życie do tej pory, że warto się rozwijać, zachwycać drobiazgami, patrzeć inaczej na rzeczywistość. Ale, czy życie naszych bohaterów faktycznie się zmieni, kiedy wystawa dobiegnie końca? Czy Wiktor znów powie: „Co za ściema!”?

Zakończenie kompletnie mnie zaskoczyło. Widać, że autor tak nabudował całą historię, aby na końcu ukazać konsekwencje pewnych zachowań. Wszystko w finale nabiera innego wymiaru…

Generalnie ta powieść to według mnie przykład relacji międzyludzkich, które osaczają, mieszają człowiekowi w głowie, tak, że nie wie co powinien robić, co jest prawdą, co fałszem. Dobrze, że spotyka się na swojej drodze kogoś, kto potrafi wyrwać nas z klatki kompleksów, ale trzeba się mocno pilnować, by nie zawierzać mu tak całkowicie. No i szczerze trzymać się swojej drogi, a nawet jeśli popłyniemy pod prąd, to bądźmi gotowi ponieść tego konsekwencje. Trochę to wszystko chaotyczne w mojej głowie jeszcze, ale ta książka daje sporo do myślenia. Nie wiem czy ją teraz dobrze odebrałam i zrozumiałam…. Wiktor się miotał w tych swoich odczuciach, podobnie jak ja teraz.

Poza tym, Urbaniak ma dobre pióro, świetnie buduje postacie, tworząc oryginalne, ale też całkiem zwyczajne osobowości. Polecam, również wcześniejszą „Listę nieobecności, która mi się też bardzo podobała.

„Niestandardowi” Michał Paweł Urbaniak, Wydawnictwo Mova, 2021

„Poza mną” Bianca Okońska

„Nie jesteśmy wyjątkowi tylko dlatego, że pokochała nas jakaś szalona osoba, której potem z różnych przyczyn w naszym życiu zabrakło. Wszyscy jesteśmy na swój sposób zwyczajni i wszyscy zwyczajnie sobie z tym radzimy, Sekwencjami powtarzalnych niewymyślnych ruchów. Jakbyśmy płynęli, walcząc z falą, która czasem wciska nas pod wodę. Zawsze w końcu wypływamy, Mniej lub bardziej niedotlenieni”.

Ta powieść dotknęła mnie prosto w serce. Nie zrozumie tego ten, kto jako nastolatek nie zakochał się na zabój i był gotów oddać wszystko za chwilę szczęścia z ukochaną osobą. Pierwsza miłość zawsze zostaje w nas do końca życia. Gdzieś w sercu jest i będzie dla niej miejsce zamknięte na kluczyk, zupełnie jak pudełko z pamiątkami bohaterki, nawet jeśli to uczucie się nie spełniło, tylko zatrzymało na pewnym platonicznym powiedzmy etapie (jak w moim przypadku).

Przypadek bohaterki jest zgoła odmienny, ona miała odwagę zrobić pierwszy krok. Będąc licealistką pierwsza wysłała smsa, od razu otrzymując odpowiedź. Długie smsowe rozmowy trwały i dotykały wielu tematów. Uczucie dziewczyny stawało się coraz silniejsze, coraz bardziej żywe i namiętne. Dlaczego akurat wybrał ją? szarą myszkę ze spłowiałym kolorem włosów, dlaczego tak lubił z nią pisać, potem rozmawiać, mimo, że miał przecież dziewczynę, którą nazywał Kobietą Idealną. Dlaczego ona, wiedząc, że Kobieta Idealna po prostu jest obok, brnęła w tę dziwną relację, ni to przyjaźni, ni to zafascynowania. Dlaczego on, mimo, że miał przy boku Kobietę Idealną, szukał Jej towarzystwa, ciągle i ciągle. Relacja ta, nie pozbawiona burzliwych momentów, jak szybko wybuchła, tak szybko została ucięta. On odszedł. Zostawił ją, choć wydawało się, że będzie już zawsze.

Po piętnastu latach, Ona jest już trzydziestopięcioletnią panią psycholog, prowadzi terapie w swoim gabinecie w krakowskiej kamienicy, jest po rozwodzie z mężem, którego poznała po rozstaniu ze swoją pierwszą miłością. Nie ma dzieci. Nie potrafi jednak cieszyć się w pełni tym, co miała/ma, bo jej serce nadal tęskni za pierwszym chłopakiem. Mimo, że nie traktował jej często zbyt dobrze, bywało, że wrzeszczał, bywał zazdrosny, nie wiedział właściwie czego od niej chce, to ona tak szaleńczo w nim zakochana była na każde jego skinienie. Tylko dla tych paru chwil, kiedy czuła się szczęśliwa. Czy była naiwna? Może. A może po prostu pragnęła być kochana, zauważona? „Utknęliśmy w romantycznym początku, w którym ja nadal mogłabym trwać, gdyby on nagle się nie wycofał. Mnie nie było wtedy potrzebne zobowiązanie. Chciałam zakochiwać się każdego dnia. Od nowa i od nowa. Pompować sobie do mózgu ten hormonalny koktail, który paraliżował mi wolę i rozum”. Tylko czy wtedy on ją faktycznie widział?

Teraz, jej życie jest nijakie. Sama nie wie, czy chce być terapeutką, czy sprawia jej to radość. Żyje od piątku do piątku, czekając na weekend. Pewnego dnia do jej gabinetu trafia nastolatek, który bardzo przypomina Jego, jej pierwszą miłość. Równie nagle, po piętnastu latach, On, ta pierwsza miłość, pojawia się w jej życiu po raz kolejny. Znów zostawia w kuchni dym papierosów i coś jeszcze… niepewność, nadzieję, strach.. wiele pytań. To wszystko staje się przyczynkiem do bardzo ciekawej analizy psychologicznej, dotyczącej zarówno zachowań, jak i miłości samej w sobie.

Wydawałoby się, że to banał. Nic wielkiego, żaden materiał na książkę, a jeśli już to może na romans dla nastolatków, czy dorosłych. Nic bardziej mylnego. Terapia, którą zaczyna prowadzić bohaterka z samą sobą, ze swoim nastoletnim „ja” to coś naprawdę interesującego. Świetnie jest to poprowadzone psychologicznie, a dzięki licznym retrospekcjom poznajemy historię od początku do końca. Czytając, miałam wrażenie, jakbym momentami czytała o sobie, jakbym to ze mnie podczas terapii wyciągano powoli pewne zapomniane uczucia, emocje, mimo, że ja nie przeżyłam, tak jak bohaterka, aż tak burzliwej nastoletniej miłości. Ani ja, ani on nie mieliśmy odwagi, by zrobić pierwszy krok, jego brązowe oczy jeszcze zniewalają mnie nawet dziś, kiedy natykamy się na siebie…. a minęło już ponad 40 lat. Po lekturze tej powieści sama zaczynam się zastanawiać, czy przegapiłam coś, czy on też tak myśli, czy może to już „poza mną”?

Wracając jednak do powieści, uważam, że Bianca Okońska chyba nie wymyśliła ot tak, tej historii. Tak może pisać tylko osoba, która faktycznie przeżyła intensywną i po części mocno toksyczną relację, która niszczy wszystko, co mogłoby być dobre, bo cały czas człowiek ma nadzieję, że mimo upływu czasu ta pierwsza miłość nadal jest najsilniejsza, że nadal mogłoby być cudownie, szaleńczo, namiętnie.

Jak zatem skończy się historia terapeutki? Czy uczucie, które zawładnęło piętnaście czy dwadzieścia lat temu człowiekiem, może być tak samo prawdziwe, a nawet silniejsze? „Wyginamy się dla tej relacji w tak niemożliwe pozy, że słychać tylko, jak jedna po drugiej pękają nasze kruche kości. Teraz wiem, że nie tylko moje. Teraz wiem, że z Nim jest tak samo”. Czy to wszystko jest już raczej „poza ….”?

Jak dla mnie, przejmująca, ze względu na osobiste odniesienia, książka.

Egzemplarz książki przyfrunął do mnie od Księgarni Tania Książka, we współpracy z którą powstała ta recenzja. Polecam zajrzeć do działu Powieść polska” tej księgarni, gdzie znajdziecie właśnie omawiany przeze mnie tytuł.

„Poza mną” Bianca Okońska, Wydawnictwo MOVA, 2020.

„Offline” Mark Boyle

20200811_171004~2„Nie należę do tych, którzy robią zamieszanie wokół swoich urodzin, a przynajmniej tak sobie powtarzam. Ale nawet gdybym to robił, to po prostu dostałbym porcję życzeń w mediach społecznościowych od osób, które dowiedziały się o moich urodzinach, bo Facebook wysłał im powiadomienie (mimo to, o dziwo, miło było poczuć, że ktoś pamiętał). Krewni i przyjaciele zadzwoniliby albo przysłaliby esemesa, wszyscy pytaliby, jakie mam plany na ten dzień, albo zachęcaliby, żebym się upił. I tak co roku. Obowiązkowo zadzwoniłaby mama. Każdemu mówiłbym coś w stylu „e tam, dzień jak co dzień” albo „teraz to już staram się o nich nie pamiętać” i inne kłamstewka. Dzisiaj nikt nie składa mi życzeń, więc nietrudno zapomnieć, że jest dzień jak co dzień”. 

Mark Boyle, 41-letni aktualnie aktywista z Irlandii zasłynął najpierw z tego, że przez trzy lata żył bez pieniędzy, o czym napisał książkę. A potem, w kolejnej, pod tytułem „Offline”, opowiada o życiu, w którym wyzbywa się wszelkiego rodzaju technologii, by żyć zgodnie z rytmem natury, bez poczucia czasu, jaki wyznaczają zegarki, bez prądu, internetu, bez urządzeń typu piła mechaniczna, samochód, telefon, laptop itp. W 2013r. kupuje zapuszczone gospodarstwo w Knockmoyle w Irlandii i osiedla się tam ze swoją partnerką Kirsty oraz przyjaciółmi. Razem doprowadzają ruinę do jako takiego stanu używalności, oczywiście nie używając do tego prądu, bieżącej wody itp. – wszystko własnymi siłami, sposobem, korzystając z dobrodziejstw lasu, ludzkiej pomocy. Takie życie wyłączone z cywilizacji jest swoistym eksperymentem, który początkowo nie wiadomo, co przyniesie. Jest strach, są wahania, ale jest też silny pociąg do czegoś nowego, czegoś, czego autor od dawna w sumie pragnął, mimo, iż będzie się zastanawiał czy da radę, jak to jest żyć bez mediów społecznościowych, bez kontaktu ze znajomymi przez telefon, czat, e-mail, bez radia, telewizji itp. „Czy w obrębie współczesnego społeczeństwa można w ogóle żyć w tak niewspółczesny sposób?”

„Offline” jest zbiorem opisów różnych sytuacji, wspomnień, czynności, rozmyślań, cytatów z czytanych przez Boyle’a lektur. Czasem jest dość chaotycznie, bo rozdziały podzielone na cztery pory roku składają się z wielu akapitów, z których każdy jest o czymś innym. Nie wszystko się ze sobą łączy wątkowo. Mamy tu sporo dywagacji o cywilizacji ogólnie, o ekologii, technologii, mamy też fragmentami wplecioną historię wyspiarzy z Great Blasket, którzy próbowali w przeszłości wyżyć z tego, co dostarczała natura. Boyle wspomina przyjaciół z którymi już nie ma kontaktu, bo nikomu nie chce się już pisać odręcznie listów, wspomina rodziców, którzy mieszkają 230 km od niego, ale ponieważ Boyle nie korzysta ze środków transportu, również z nimi nie może się spotkać. Opowiada o trudnościach, jakie napotkał na początku tego „eksperymentu”, ale też o zmianach, jakie wywołało w nim życie offline: o tym jak bardzo zżył się z naturą, że zrozumiał, że wszystko ma w ekosystemie swoje miejsce, należy to szanować i doceniać i żyć tak, jakby się było częścią, a nie „władcą” natury. Ale dzieje się wiele, jak zatem potoczy się życie Boyle’a?

To ciekawa książka, przypomina mi nieco „Ostatniego pustelnika” oraz „Zew natury”, choć „Offline” ciężej mi się czytało. Może ze względu na ten misz-masz w rozdziałach, takie urywkowe pisanie, które nie do końca mi odpowiadało. Irytował mnie też trochę sam autor, który w wieku czterdziestu jeden lat, a w książce jeszcze trzydziestu ośmiu, uważam, że trochę się „przechwalał” swoimi dokonaniami, czasem się powtarzał: gdzie to on nie pracował, ile tysięcy znajomych to on nie miał, gdzie to on nie był na świecie i w ogóle….. momentami wydawało mi się, że trochę pozjadał wszystkie rozumy i że jego życie jest zbyt podkolorowane, chociaż z drugiej strony, to wcale nie oznacza, że w tak młodym wieku nie można było tyle doświadczyć… Bywa różnie. 

Faktem jest, że niektóre z przemyśleń autora utkwiły we mnie na dłużej: „… wszyscy żebrzemy – wciskając innym swoje wyroby i usługi w mediach społecznościowych, wygłaszając peany na własną cześć, przekonując ludzi, że naprawdę potrzebują tego, co mamy do zaoferowania”, albo: „Odkryłem, że jeśli zerwać cały ten plastik, którym społeczeństwo przemysłowe szczelnie cię opakowuje, wówczas to, co pozostaje – twoje prawdziwe potrzeby – jest bardzo proste. Świeże powietrze. Czysta woda. Prawdziwa żywność. Towarzystwo. Ciepło, które zapewnia własnoręcznie narąbane drewno. Żadnych luksusów, gratów, niepotrzebnych komplikacji. Bez manatków, bez wydatków”.

Jeśli chcecie poczytać o tym jak szukać wolności od otaczającego świata, polecam. Mimo, iż wiele jest tego typu pozycji na rynku w stylu „żyj zgodnie ze sobą i naturą” to ta również otwiera człowiekowi świadomość. Mimo, że większość z nas pewnie nie zdecyduje się na życie w blasku świec i kąpiele w balii ogrodowej z wodą podgrzewaną przez słońce raz na tydzień lub rzadziej, to dobrze poczytać o ciekawym człowieku.  I zastanowić się nad sobą, co możemy zrobić, by odnaleźć własne szczęście i miejsce w przyrodzie.

Dodam, że cała książka została napisana odręcznie przez autora, dopiero po wielu wahaniach zdecydował się przepisać ją na komputerze, co nie było dla niego miłym doświadczeniem, bo zwyczajnie od tego typu sprzętów odwykł.

„Offline” Mark Boyle, tłumaczenie Ryszard Oślizło, wyd. MOVA, 2020

„Lista nieobecności” Michał Paweł Urbaniak

DSC08681

To powieść, która gromadzi w sobie tyle smutku, żalu i bółu, że nie wiadomo, czy czytać dalej i poddawać sie temu, czy odłożyć, by uniknąć przygniecenia nadmiarem. Czytałam ją poniekąd dlatego tak długo, bo aż miesiąc. W części spowodowane to było również zmęczeniem i tak zwaną „niemocą czytelniczą”, nadmiarem pracy itp., ale faktem jest, że to jest książka bolesna i mimo tego, że wciąga i po odłożeniu na tydzień, pamięta się dalej bohaterów i wszystko, co im się przydarzyło, to jednak „daje po emocjach”. 

Zuzanna i Artur to małżeństwo. Ona pracuje w aptece, on jest malarzem, niespecjalnie wybitnym. Ona ma syna Krzysztofa z poprzedniego związku, którego nie kocha, później Arturowi rodzi dwie córeczki, których sama też specjalnie nie pragnie. Mówi, że dzieci zabierają jej wolność i samą siebie. Przyznaje szczerze (nie bezpośrednio dzieciom), że nigdy ich nie chciała. Artur z kolei żyje w świecie zmarłych. Przepełnia go mrok, poczucie winy, chęć śmierci, nie potrafi zapomnieć o śmierci swoich siostrzyczek. Jedna wypadła przez okno, druga zmarła śmiercią łóżeczkową. Artur był wtedy nastolatkiem. „Kiedyś spadła na mnie ciemność, krople czarnego atramentu z boskiego pióra. Kleksami rozlała się po duszy. Teraz noszę ją jak płaszcz. Często zasłaniam oczy powiekami. Lubię ciemniejący świat. Umiera dzień za dniem, a potem się rodzi. Na końcu zamknę oczy i nie będzie zmartwychwstania”.

Razem z bratem Jankiem, z którym jest bardzo związany, przeżyli to strasznie. Od tamtej pory nie potrafią oboje żyć normalnie. Cały czas wspominają, rozpamiętują, myślą dlaczego tak się stało, czy może oni też powinni umrzeć, że może nawet lepiej by było. Z upływem czasu dorastają, układają sobie życia, ale też ukrywają pewne tajemnice, które również ich łączą. Kiedy Janek ginie w wypadku, dla Artura kończy się świat. Zuzanna się nie może w tym końcu świata (ba, nawet początku) odnaleźć, ma dość mroku i bólu. Ma dość bycia duchem w tym związku. Co zrobi? 

Krzysztofa i Jakuba poznajemy w tak zwanym ‚międzyczasie’. Jakub jest gejem zakochanym w Krzysztofie (synu Zuzanny), już od dawna, właściwie od dziecka, kiedy pierwszy raz się spotkali i jako mali chłopcy bawili się razem i spali w jednym łóżku. Spotkanie po latach staje się katalizatorem wybuchu namiętności pomiędzy mężczyznami. Ale czy Krzysztof tak naprawdę jest gejem? Sam nie wie. Może po prostu żal mu Jakuba i jego maślanych oczu, jego zaborczej miłości? Może czuje się zbyt samotny i chce spróbować, jak to jest? A może faktycznie Jakub stanie się dla niego kimś więcej niż dobrym przyjacielem, który gotów jest za niego oddać życie? Zuzanna nie będzie przeciwna temu związkowi, ba, powie nawet do Jakuba: „Ja go nie kocham, więc ty go musisz kochać. On potrzebuje miłości”. 

Związki zarówno Artura i Zuzanny, jak i Krzysztofa i Jakuba są bardzo dziwne. To właściwie sploty zależności, niedopowiedzeń, poczuć winy i wyrzutów sumienia, aniżeli prawdziwej miłości, choć oczywiście i ona istnieje. Wszystkie uczucia między bohaterami są bardzo gwałtowne: niechęć, żal, złość, miłość, tęsknota, strach. Zuzanna wydaje się być znudzona i obojętna, Artur nie potrafi się otrząsnąć z żałoby i nie chce żyć, Krzysztof jest zagubiony i zmęczony Jakubem, choć jednocześnie mówi mu, że go kocha, Jakub z kolei wiecznie przeprasza, że żyje, tnie się by ulżyć sobie w bólu i strachu przed odrzuceniem i samotnością, od dziecka chce zniknąć: „Mógł wyjść przez okno z siódmego piętra prosto na parter, ta śmierć byłaby szybsza. Żadnych świeczek, piżam, tępych noży. Rodzice mogliby oglądać telewizję, nie słyszeliby. Przez okno wychodzi się po cichu, Weszliby do pokoju, a tam tylko chłód, firanka popychana przez wiatr, doniczka z fiołkiem zestawiona na podłogę. Nigdy tego nie zrobił, nigdy nawet nie sięgnął po doniczkę, by ją zestawić”.

Książka toczy się w różnych ramach czasowych „Przedtem” i „Potem”. Punktem odniesienia jest śmierć Artura, o której czytamy właściwie na początku ksiażki. To przez pryzmat tej śmierci poznajemy życie bohaterów przed i po. Świetnie jest to wszystko przedstawione. Na początku, troszkę się gubiłam, ale ta historia jest niczym pajęczyna. Krąży się po kolejnych niciach, by zawsze wrócić to tego głównego środka. Zakończenie zaskakuje, choć w pewnym sensie niektórych rzeczy się spodziewałam. Smutne jest to zakończenie. Jak cała historia. I właściwie to nie wiadomo, czy pewne rzeczy dzieją się, bo są konsekwencjami naszych czynów, czy zwykłymi zbiegami okoliczności czy może to po prostu jakieś fatum? 

Bardzo dobra powieść. 

(Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Tania Książka. Książkę możecie nabyć w dziale Beletrystyka i literatura piękna).

„Lista nieobecności”, Michał Paweł Urbaniak, wydawnictwo MOVA, 2020

„Operator 112. Relacja z centrum ratowania życia” Roman Klasa

9788366520394„Przychodzi przelew – niecałe dwa tysiące złotych. Gdy sprawdzam stan konta, czuję się tak, jakbym dostał w pysk. Powtarzam sobie, że to nic, że przynajmniej robię coś ważnego, że przecież jest jeszcze satysfakcja z tego, że się komuś pomaga. Ale nie, satysfakcji już nie ma. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Zostaję więc z tym śmiesznym wynagrodzeniem sam na sam. A potem znów przychodzę do pracy, podłączam słuchawki, loguję się do systemu i grzecznie odbieram każde zgłoszenie. Coś we mnie krzyczy: „Dawajcie! Wylejcie na mnie całe szambo tego województwa! Wasze problemy są moimi problemami! Nie miejcie litości!” Nie mają, jakby to słyszeli.”

Książka Romana Klasy, niegdyś pracującego w Centrum Powiadamiania Ratunkowego, otwiera oczy na wydawałoby się z pozoru banalne sprawy, które jak się okazuje banalnymi wcale nie są. Dopóki nie przeczytałam tej książki, nie zdawałam sobie dokładnie do końca sprawy, z tego na czym polega praca takiego operatora numeru ratunkowego, choć parę razy miałam z nim do czynienia. I wszyscy, którzy kiedykolwiek korzystali z numeru 112 powinni zdać sobie sprawę, że człowiek odbierający ten telefon jest tylko człowiekiem. On nie ma mocy czarodziejskiej i nie czyta w myślach, za to podejmuje decyzje, gdzie przełączyć / komu przekazać dany przypadek jak najszyciej: policji, straży pożarnej, pogotowiu ratunkowemu? On jest na pierwszej linii ognia, a nadal jest traktowany jak ktoś nieważny.

A przecież, to głównie on ratuje, tudzież przyczynia się do uratowania życia, musi myśleć logicznie, szybko i rozsądnie. Nie zawsze można czekać na karetkę, często to operator numeru ratunkowego udziela pierwszej pomocy matce/ojcu dziecka, dziecku, wysłuchuje samobójcy albo radzi poszkodowanemu w jakimś wypadku, co ma robić do przyjazdu karetki. Przeszkolenie musi mieć we wszystkich dziedzinach, nawet topografię miasta trzeba w jednym palcu, bo co jeśli pokieruje karetkę zamiast na ulicę Srebrną do miejscowości Srebrna? (taki mój przykład, bo w książce są również podobne).

Roman Klasa to wszystko przedstawia w żywy i bardzo interesujący sposób. Opisuje jak zaczął studia, co było jego marzeniem, jakie życie prowadził zanim został operatorem numeru alarmowego, jak długo się uczył, szkolił, aż wreszcie jego ambicjom stało się zadość i został przyjęty do CPR. On, taki introwertyk, w takiej prestiżowej pracy? wreszcie będzie kimś, będzie mógł się pochwalić swoim stanowiskiem…. Rzeczywistość jednak okazała się inna, z tego wymarzonego zajęcia, została wraz z upływem czasu tylko męcząca, pełna stresu i nerwów, bardzo odpowiedzialną praca, którą mało kto docenia (szczególnie „góra” oraz sami dzwoniący, którzy potrafią rzucić słuchawką i przy okazji bardzo często obelgą). Ale podobnie teraz jest na przykład z lekarzami – co tu dużo mówić…

Wrażliwi ludzie nie mają szans na pracę w CPR. Po pewnym czasie będą musieli zrezygnować. Załoga z którą zaczynał pracę w CPR Roman Klasa z czasem zaczęła się wykruszać, szczególnie wtedy, kiedy do numeru 112 podłączono dododatkowo numer 997 i liczba telefonów zwiększyła się kilkukrotnie, niż była wtedy, gdy pod 112 działały tylko numery 999 i 998. Dodatkowo nierzadko były i są to telefony z kompletnie różnych bajek: „co zrobić z ranną foką znalezioną na plaży? co z samobójcą, który nie chce podać adresu? co z nieagresywnym i nieuporczywym żebrakiem? A zgubienie portfela, dokumentów lub karty kredytowej? […] A palenie ogniska na własnym podwórku? Głośne imprezy w środku miasta po godzinie dwudziestej drugiej? Petardy w okresie świąteczno-noworocznym? Irytujące remonty u sąsiadów w ciągu dnia? Pies zamknięty na balkonie? Alarm samochodowy wyjący w środku nocy?” I na wszystko trzeba odpowiadać rzetelnie, spokojnie, profesjonalnie i najlepiej z wyczuciem i uśmiechem. A często, operator na dyżurze nocnym na przykład jest już zmęczony, zirytowany, śpiący, odbiera akurat ciągle zgłoszenia o wypadkach, od samobójców, którzy każą przekazać swojej rodzinie, że kochają, ale nie potrafią, żyć dalej, albo telefony od przypadkowej osoby, której numer 112 wstukał się przez pomyłkę, osoba się rozłącza, ale operator musi oddzwonić, żeby zweryfikować, a wtedy co? wtedy ktoś traci panowanie nad kierownicą… i jeszcze na sam koniec taki operator „W ostatniej godzinie usłyszy jeszcze od kogoś, że jest głupią kurwą i nie nadaje się do tej pracy. I w tym momencie to wy możecie potrzebować pomocy. Chcielibyście, żeby ktoś taki odebrał wasze zgłoszenie?”

To była dla mnie naprawdę ważna lektura. Roman Klasa opisuje sporą część swojego życia w świetny sposób, ma lekkie pióro, nie przedstawia tylko suchych faktów, ale przemiela je przez swoje odczucia, opisuje to, czego się nauczył i jak musiał pracować. Po kilku latach zrezygnował i zajął się obsługą zwodzonej kładki dla pieszych – jakże inne zajęcie, prawda?! Ale czasem lepsze takie wyjście, niż życie z pooraną psychiką, koszmarami nocnymi i …. maską obojętności, która wraz z upływem czasu coraz bardziej przykleja się do twarzy.

To świetne świadectwo człowieka, który potrafi przyznać się do błędów, do własnych słabości, nie tyle narzekając na pracę, co przedstawiając ją, taką jaka jest. Nie koloryzuje, nie osądza. Jego podejście jest wyważone. Mówi jasno i szczerze jak jest. I to mi się podoba.

Warto przeczytać. Szczególnie też dla zamieszczonej na końcu instrukcji „Jak rozmawiać z operatorem 112” – to kilka prostych punktów, ale bardzo istotnych i ważnych, o których często zapominamy. Warto przeczytać, bo o ludziach, skromnych, dobrych, uczciwych ale bohaterskich warto wiedzieć i ich szanować.

Polecam również wywiad z autorem na kanale youtube „7 metrów pod ziemią”, który znajdziecie tutaj. 

(Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Tania Książka. Książkę możecie nabyć w dziale Literatura faktu, reportaż).

„Operator 112. Relacja z centrum ratowania życia” Roman Klasa, wydawnictwo Mova, 2020