Archiwa tagu: wydawnictwo poznańskie

„Oczy z Rigela” Roy Jacobsen

„Ingrid Marie Barrøy znajdowała się pośrodku kraju, ponas siedemset kilometrów od domu. Siedziała na skrzyni z piaskiem, liczyła samochody i rowery, słuchała silników, donośnych i cichych głosów, aż wreszcie celem podróży stało się samo licenie. Liczyła dziecięce wózki i matki, widziała lokomotywy z nieprzeliczonym ciągiem wagonów z drewnem. Widziała trzech małych chłopców biegających wśród pyłu przemieszanego z trocinami i kopiących ciężką brązową piłkę, która sięgała im do połowy chudych gołych łydek. A kiedy zobaczyła autobus, mało brakowało, a policzyłaby również i jego. Uświadomiła sobie, że właśnie zapomniała o wszystkim, że nie myślała o tym, gdzie jest i dokąd zmierza, nie myślała już o Aleksandrze ani o ojcu, matce czy Barbro… Wspięła się po stopniach i zagłębiła w ciężki zapach ludzi zamkniętych w zbyt brutalnym cieple, nabrała tchu i znalazła dla siebie siedzenie klejące się do ud, podniosła Kaję do wąskiego okienka pod półką na bagaż, które dało się otworzyć jak klapka, usłyszała śmiech córeczki i kiedy autobus ruszył, zobaczyła, że wiatr bawi się jej włosami”.

Po dwóch poprzednich tomach „Niewidzialni” i „Białe morze” przyszła kolej na „Oczy z Rigela”. Ingrid jest tu główną bohaterką, podobnie zresztą jak w poprzednim tomie, w którym poznała Aleksandra – Rosjanina, który przeżył katastrofę niemieckiego statku wojennego Rigel i spędził z nią na wyspie ukrywając się przed Niemcami jakiś czas. Nawiązało się pomiędzy nimi uczucie, a jego owocem jest córeczka Kaja o oczach Rosjanina, czarnych, głębokich, łatwych do rozpoznania dla tych, którzy znają mężczyznę. Ingrid wiedziona tęsknotą i pragnieniem odnalezienia Aleksandra wyrusza w długą podróż jego śladami. Kiedy nagle opuścił wyspę, poczuła dotkliwą stratę. Teraz pragnie go odnaleźć, chce pokazać mu córkę, chce znów poczuć się bezpiecznie przy nim. Jej siła i motywacja są ogromne. Kobieta pieszo, trzymając dziecko w chuście na piersi, a drogocenną walizkę w ręku wyrusza norweskimi szlakami poprzez surową przyrodę.

Napotkani po drodze ludzie wskazują jej drogę, ci, którzy widzieli żołnierzy, a wśród nich Rosjanina o okaleczonych dłoniach jak Aleksander, pomagają jej, rozrysowują na mapach miejsca, gdzie mógł się przedostać, dotrzeć. Kobieta czasem musi poruszać się pociągiem, czasem rowerem, głównie jednak pieszo. Walizkę zamienia na plecak, śpi pod drzewami albo u przypadkowych ludzi, czasem kilka dni gdzieś pracuje, byle zarobić na jedzenie i bilety. Droga prowadzi przez małe wioski, miasta takie jak n.p. Trodheim, aż do obozu koncentracyjnego Sonderlager Mysen.

Mamy rok 1946, zatem czas tyle co po zakończeniu wojny. „Okupacja Norwegii miała szczególny charakter; w wielu miejscach przypominała formę niemalże współpracy, ludzie się pobrudzili, a teraz usiłują zmyć z siebie ten brud, kraj umywa ręce. Tak, nawet wielu z tych, którzy naprawdę czegoś dokonali, wie, że mogli zrobić więcej, i woli, by im o tym nie przypominano”. Sporo przypadkowych osób jednak pamięta Rosjanina, który chciał się przedostać do swojego kraju. Ślady nie są wyraźne, raczej mgliste i niepewne, ale kobieta niezłomnie wierzy, że wreszcie znajdzie swój cel. Czy faktycznie tak będzie? Czego Ingrid dowie się o Aleksandrze? A czego dowie się o sobie? Jak zakończy się jej podróż?

Najciekawsze dla mnie w tej powieści było jednak jest to, że ta droga, podróż, jak w początkowym cytacie, stała się dla Ingrid czymś w rodzaju ukojenia w ciężkich czasach, i mimo trudności, jakie ta podróż sama w sobie powodowała, to poszukiwanie prawdy „stało się rozpaczliwą pogonią za punktem zwrotnym” wywołującą coraz większą tęsknotę za domem i powrotem. Podróż pomogła też Ingrid uporządkować w głowie pewne rzeczy, a to, czego się dowiedziała sprawiło, że zrozumiała, jak w ogóle ważne jest życie, szczególnie to życie po miłości.

Jacobsen ma swój styl, nieco zdawkowy, dość prosty i chłodny, co może męczyć i momentami męczyło. Klimat wyspy Barrøy gdzieś sie ulotnił, ale nic dziwnego, skoro wyspa pojawia się tylko właściwie na początku i końcu książki. Brakowało mi jej, bo jednak w poprzednich tomach to ona była niezwykłym tłem i jednocześnie kolejnym bohaterem powieści. Tu jednak też nie brakuje przyrody, wędrujemy z bohaterką przez lasy, wchodzimy na wzgórza, z których roztaczają sie widoki na wioski i fiordy, mijamy jezioro Tinnsjøen i patrzymy na Wyspę Boskiej Góry. Ogólnie czytało mi się dobrze, ale nie była to najlepsza powieść Jacobsena, jaką czytałam – jednak najbardziej podobał mi się pierwszy tom „Niewidzialni” (oczywiście warto czytać po kolei).

„Oczy z Rigela” Roy Jacobsen, tłumaczenie Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie, 2020

„Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo” Jeff Guinn

„W późniejszych latach Jim Jones będzie często porównywany do zbrodniczych demagogów takich jak Adolf Hitler czy Charles Manson. Porównanie te całkowicie błędnie interpretują, a z historycznego punktu widzenia nawet wypaczają odezwy Jima Jonesa do wiernych Świątyni Ludu. Jones przyciągał sympatyków, odwołując się do ich poczucia dobra. Celem Świątyni Ludu było dawanie przykładu życia w równości rasowej i materialnej, do której każdy powinien dać się przekonać i którą każdy powinien przyjąć. Aby tak się stało, należy zmienić podejście rządu, a nie go obalić. Wyznawcy Świątyni Ludu mogą maszerować w proteście przeciwko rasizmowi czy niesprawiedliwym wojnom, ale nigdy nie sięgną po przemoc jako narzędzie do zaprowadzenia lepszego porządku społecznego. Nikt nie przystępował do Świątyni Ludu z zamiarem krzywdzenia lub zniewolenia kogokolwiek. Wręcz przeciwnie, czynienie dobra sprawiało, że wyznawcy byli z siebie dumni”.

Jak doprowadzić setki ludzi do zbiorowego samobójstwa? Co tak naprawdę się stało w Jonestown, w 1978r., w mieście/osadzie założonej w Gujanie w połowie lat 70-tych przez pana z okładki książki, zawsze eleganckiego, ze świdrującymi oczami, który z biegiem lat zaczął uznawać się za Boga? Reportaż Jeffa Guinna oczywiście odpowiada na to pytanie, ale dopiero pod koniec książki, która ma prawie 700 stron. Na początku ta ilość stron przeraża, ale uwierzcie, że czyta się to jak naprawdę dobry thriller. To niezwykle rzetelna robota, ogrom pracy, jaki autor włożył w opisanie historii życia Jima Jonesa, przywódcy sekty Świątynia Ludu, oszałamia. Tu nawet przypisy są niezwykle drobiazgowe i ciekawe, a tło stanowi historia Stanów Zjednoczonych mniej więcej od roku 1931, czyli od daty narodzin Jima, do późnych lat 70-tych. FANTASTYCZNIE napisany reportaż, powtarzam i też świetny przekład Katarzyny Bażyńskiej-Chojnackiej.

Historia Jima, człowieka, który od dzieciństwa wykazywał zdolności przywódcze, a także wyróżniał się oryginalnością, co po części było również dziwactwem, to historia człowieka, który w gruncie rzeczy chciał po prostu dobrze, tylko potem trochę mu się priorytety pozmieniały.

Jim Jones od młodzieńczych lat marzył o społeczeństwie, w którym wszyscy będą równi. Bliski był mu duch socjalizmu. Zawsze bolało go złe traktowanie ludzi o innym kolorze skóry, niż biały. Domagał się sprawiedliwości i równego traktowania. Potępiał segregację rasową, Ku Klux Klan, ubolewał również nad tym, że są biedniejsi i bogatsi. Nie takiego świata pragnął.

Jones wypracował sobie taki charakter, który sprawiał, że wszyscy do niego lgnęli. Umiał słuchać, doradzać, pomagał jak tylko mógł wszystkim, którzy mieli ciężej w życiu niż on; wraz z żoną, która jest tu ważną postacią, angażowali się we wszelkie akcje pomocowe, próbowali rozmawiać i pozyskiwać poparcie rządzących w danej miejscowości, czy mieście do którego się przenosili wraz ze swoimi (już wtedy, wyznawcami). Powoli, z upływem lat, społeczność, którą on nazywał wspólnotą/kościołem przyjęła nazwę Świątyni Ludu. Z czasem jednak, niemożliwym stało się jej opuszczenie, wspólnota stała się bardzo zamknięta, wszystkie małżeństwa, praca, musiały odbywać się w jej granicach. Jones musiał mieć pewność, że ludzie zawsze będą z nim i że za nim pójdą, że nie straci ich poparcia i zaufania. Świątynia Ludu zamieniła się w sektę, a jej członkowie nie znający innego świata, żyli sobie w gruncie rzeczy nieświadomie i ślepo wierzyli w banialuki, które Jones zaczynał im sprzedawać, by zatrzymać ich przy sobie. Wyznawców było już tysiące, Jones zapowiadał różnego rodzaju klęski, wojny, obozy koncentracyjne, które miały na celu zastraszenie i przymuszenie ludzi do trzymania się razem. „Część osadników podążała za nim od tak dawna, że przestali już samodzielnie myśleć; dziesiątki młodszych wyznawców nigdy nie zaznało życia innego niż w Świątyni Ludu i posłuszeństwa wobec Jima Jonesa. Nawet ci, którzy w innym przypadku mieliby poważne zarzuty wobec przywódcy, w pełni zgadzali się z jego przekazem, że świat zewnętrzny roi się od wrogów”.

Jones jednak, po wielu doświadczeniach, a także przez to, jakich ludzi napotykał na swojej drodze (przykładem może być Ojciec Divine) zmienił się bardzo. Z dobrego, marzącego o sprawiedliwości i prawdzie człowieka, przeistoczył się w manipulatora i dyktatora, żądnego władzy. Również zaczął posuwać się do oszustw, nie tylko finansowych, ale też symulował podczas spotkań/mszy, uzdrowienia, potrafił wyciągać z ludzi największe tajemnice, podsłuchując ich rozmowy po to, by nagle na spotkaniu wiernych zaskoczyć ich publicznie swoją wiedzą na ich temat. Wszyscy wówczas byli pod wrażeniem tego, że Jones potrafi czytać w myślach, zna ich trudności i bolączki i jest to na pewno jakiś boski znak. Jones doprowadzał również do zaaranżowanych wypadków, by poprzeć nimi swoje wcześniejsze „widzenia”, zaczął również zdradzać żonę i sypiać z wieloma kobietami, które szły za nim jak w ogień. Dodatkowo, zaczął traktować swoich wyznawców jak tanią siłę roboczą, powiedział kiedyś: „Dopilnuj, żeby byli bardzo biedni i zmęczeni, a oni nigdy nie odejdą”.

Mogłabym tu opowiadać naprawdę wiele, wiele historii z życia Świątyni Ludu, bo właściwie każdy rozdział obfituje w coś niezwykle ciekawego. Do tego dochodzi fascynująca historia USA i świetne przedstawienie wszystkich postaci występujących w reportażu, nie tylko tych bliskich Jonesowi. Sam etap przeprowadzania Świątyni Ludu ze Stanów Zjednoczonych do Gujany jest przedsięwzięciem, które w latach 70-tych wymagało niezwykłego zmysłu logistycznego, sprytu, a także bardzo ciężkiej pracy. Dlaczego akurat Gujana? Dlaczego dżungla?

Jeff Guinn wykonał kawał dobrej roboty. To jeden z lepszych reportaży jakie czytałam ostatnimi laty (choć czytam ich ciągle za mało, w porównaniu z tym, co kupuję, czy dostaję do recenzji). Nawet jeśli nie interesuje Was historia Jima Jonesa, to warto sięgnąć, choćby po to, by poczytać o tym, jak potrafi ewoluować osobowość ludzka, jak stać się człowiekiem tak przekonanym o swojej nieomylności, że aż przerażającym. Świetnie jest to napisane, sama historia porażająca, a zbiorowe samobójstwo, do jakiego doprowadził Jones jest opisane w taki sposób, że miałam ciarki czytając. Polecam.

„Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo” Jeff Guinn, tłumaczenie Katarzyna Bażyńska – Chojnacka, Wydawnictwo Poznańskie 2020.

„Ballada o lutniku” Wiktor Paskow

„Ballada o lutniku” jest moralitetem, który jest wolny od moralizowania, powieścią historyczną bez opisu wielkich wydarzeń, trzyma w napięciu, choć nie jest książką sensacyjną, wzrusza, mimo, że nie ma w niej romantyzmu. Mimo niewielkich rozmiarów jest książką bardzo ważną”. Tak napisała Mariola Mikołajczak, tłumaczka książki Paskowa, w posłowiu, które jest dość istotne dla tej historii, bo wiele spraw tłumaczy i nadaje szerszego kontekstu. Ponoć tytułowy lutnik wzorowany jest na postaci żyjącej niedyś w bułgarskiej Sofii i mającej wielki wpływ na tamtejszą scenę muzyczną, ale właściwie to nie wiadomo, ile w tej książce jest prawdy, a ile fikcji.

Początek książki rozpoczynają wspomnienia dorosłego mężczyzny. Zdania kreślone celnie i entuzjastycznie przez narratora odnoszą się do jego życia sprzed lat, kiedy był niespełna pięcioletnim chłopcem. To on, mały Wiktor, z biednej rodziny, jednej z wielu takich w komunistycznej Sofii. Marzył wówczas, by grać na skrzypcach, ale był jeszcze zbyt mały, by posługiwać się normalnym modelem instrumentu. Potrzebny był mniejszy model zwany „ósemką”. Okazało się, że mógł go zrobić tajemniczy dziadek, mieszkający w nędznej przybudówce domu Rudego. Ten dziadek to lutnik, George Henig, kochający swoją pracę, wkładający w nią całe swoje serce, pielęgnujący drewno, z którego wyrabiał skrzypce z największą pieczołowitością i delikatnością. Pieścił je, rozmawiał z nim, bo to ono musi zgodzić się na to, by grać w czyichś dłoniach. Smutne drewno nie może grać u wesołego człowieka, a wesołe u smutnego. To dziwny staruszek, który jak tylko zobaczył małego Wiktora, od razu nazwał go królem. Dlaczego?

Wiktor nie tylko otrzymał upragnione skrzypce, ale też wiele się nauczył od staruszka, który tak naprawdę pochodził z Czech i dość koślawym, łamanym bułgarskim opowiadał o swoim życiu, ale to głównie skrzypce były tematem rozmów. To je uważał za swoje życie. Uważał, że należy w stworzenie ich wkładać całe swoje serce. Osoba dziadka wiele wniesie do życia całej rodziny Wiktora, która zmaga się z biedą, a także z wieloma innymi niesnaskami na tle rodzinno-pochodzeniowym.

Wiktor nie ma dziadka, zatem Heniga będzie traktował jako członka rodziny, szczególnie wtedy, kiedy ojciec Wiktora zacznie w stolarni staruszka wykonywać kredens. Ten kredens to wymarzony mebel matki Wiktora, świadczący według niej o statusie społecznym. Nie masz kredensu – nie masz nic. Masz kredens – masz lepszy status, ale …. jednocześnie sąsiedzi zaczynają gadać.

„Wieść o tym, że ojciec robi kredens, obiegła dzielnicę jak błyskawica i zmieniła nasz status społeczny. Dotąd byliśmy po prostu biedni, tak jak inni biedacy, teraz nagle staliśmy się zdrajcami, inteligentami, odszczepieńcami, panoszącymi się lokatorami. Moi rówieśnicy, którzy i tak mnie prześladowali z powodu skrzypiec, zaczęli mnie prześladować jeszcze bardziej. Zostałem zupełnie wykluczony z ich grona. Nie miałem nic przeciwko, izolacja odpowiadała biedzie absolutnej – idei, którą byłem ogarnięty. Podobało mi się, to że jestem biedny. Ze wszystkich sił dążyłem do biedy”.

Ta książka jest bardzo refleksyjna, oszczędna w słowach, wydarzeniach, ale jest dobrze napisana, z nutą takiej jakby ulotności, magii, wysumblimowania – nie umiem określić tego dobrze. Czytałam z przyjemnością (bo dotyka strun wrażliwości i urzeka), choć nie zrobiła na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Paskow, jak wynika z posłowia, umieścił w Wiktorze wiele z siebie, ale co najważniejsze, pokazał niewielką społeczność (sąsiadów) i jej przywary, nakreślił mniej więcej, jak żyło się w biednej, komunistycznej Bułgarii. Podobało mi się to, jak Wiktor dojrzewa, dzięki znajomości z dziwnym staruszkiem, który uważa, że należy pielęgnować wspomnienia, pamięć o ważnych rzeczach, przedmiotach, cenić je za to, że mają własną historię, pochodzenie, że to właśnie to stanowi ich bogactwo. Paskow przedstawił też w tej historii umiłowanie do pasji i poświęcenie się pracy, która może zmienić wiele w naszym życiu, nadać mu sens. Do tego, mamy również ważną kwestię oswajania się ze śmiercią i przemijaniem, co było wzruszające.

Polecam. To mądra i urzekająca powieść. Premiera 30 września.

„Ballada o lutniku” Wiktor Paskow, tłumaczenie Mariola Mikołajczak, wyd. Poznańskie, 2020.

„Poparzone dziecko” Stig Dagerman

„W krainie małych psów każdy mógłby żyć, jak chce, gdyby tylko ktoś wiedział, czego chce. Ale w krainie małych psów nikt nie śmie wierzyć we własną wolę, ponieważ każdy wie, że jest fałszywym zdrajcą. W krainie małych psów jest tylko jedna wola, to wola, by zawsze być kimś innym. W krainie małych psów wszystko płynie. Nawet kamienie pływają. Na kamieniu szczerości płynie ten nieszczerości. Nawet maski noszą maski. Włożenie jeszcze jednej maski nazywa się demaskacją. Kraina małych psów to miejsce, w którym każdy wstydzi się, że żyje. Gdyby umierania nie postrzegano jako wstydliwego, wielu najchętniej by umarło. Zresztą nawet wstyd jest wstydliwy w krainie małych psów. Jedyne wyjście dla kogoś, kto w krainie małych psów czuje się źle, to zostać dużym psem. Jedyna korzyść z bycia dużym psem w krainie małych psów jest taka, że nie wstyd umrzeć. Także duży pies nie uniknie wstydu za to, że żyje, przede wszystkim duży pies. Dlatego robię to, co robię”.

20-letniego Bengta poznajemy w momencie, gdy trwają przygotowania do pogrzebu jego matki, z którą był mocno związany. Jej śmierć jest ciężka do zaakceptowania przez chłopaka. Nie potrafi się z nią pogodzić, nie chce, by jego życie dalej toczyło się bez matki, ale pustka po niej jest nazbyt namacalna. To bardzo boli. Kiedy jakiś czas po pogrzebie wychodzi na jaw, że jego ojciec od dawna miał kochankę, życie wywraca się Bengtowi do góry nogami. Od miłości do nienawiści jest bardzo blisko i choć początkowo Bengt nienawidzi nowej kobiety ojca, nie ma zamiaru jej poznawać, nie rozumie, jak ojciec mógł i dlaczego, to z czasem jego uczucie do Gun (bo tak ma na imię kochanka ojca) zmieni się w fascynację i pożądanie.

Jak obsesja chłopaka wpłynie na jego relacje ze swoją własną dziewczyną, Berit, a jak na relację z ojcem? Jak zachowa się sama Gun?

Cała ta historia opowiedziana przez Stiga Dagermana, to iście freudowski koncept mówiący o kompleksie Edypa, co może być postrzegane jako kontrowersyjne czy niesmaczne. A na pewno szokujące, szczególnie że książka została wydana w Szwecji w 1948r. Przyznaję, że nie wiedziałam czego się spodziewać po dalszej akcji i kilka sytuacji mnie mocno zaskoczyło. Nie zniesmaczyło, bo mnie już nic nie dziwi, a po części mogę zrozumieć nawet odczucia, jakie kierował bohater do swojego ojca, bo również w moim życiu podobnych doświadczyłam. Przyznaję, że cała historia jest napisana świetnym językiem, dobrze się ją czyta, choć momentami zalatuje banałem, ale jest też wiele celnych przemyśleń Bengta, które mnie ujęły prawdziwością, jaka i dla mnie jest istotna.

Sami bohaterowie natomiast, mimo, że ciekawie wykreowani, są bardzo antypatyczni. Berit wiecznie płacze i narzeka. Zawsze jest jej zimno, nie wie czego chce, boi się głębszej relacji z Bengtem i nie potrafi odeprzeć nachalnych „ataków” ojca Bengta. Ten zaś z kolei jest prostym człowiekiem, który nie domyśla się, że syn go okłamuje, nie tylko w kwestii studiów. Gun-kobieta, która wiekowo mogłaby być matką Bengta, jest owładnięta chęcią posiadania syna, wplątuje się z nim w dziwną relację, niby chce być jego matką, choć staje się kochanką. Natomiast sam Bengt jest skomplikowanym człowiekiem o dość destrukcyjnej naturze. Z jednej strony jest odrażający w swoim zachowaniu, znęca się nad zwierzętami (nie mogłam czytać o tym, co wyprawiał z psami), poniża i lekceważy swoją dziewczynę, kategoryzuje ludzi jako „brzydkich” i „pięknych”, albo gardzi nimi nazywając „maluczkimi”, a z drugiej, jest wrażliwym, jak mówi, „poparzonym” w dzieciństwie dzieckiem, szukającym miłości, pisze listy do samego siebie, a życie podsumowuje jako „odkładanie dzień po dniu swojego samobójstwa”. Czy łatwo jest takiego człowieka polubić?

Mam wrażenie, że Stig Dagerman mocno utożsamiał się z Bengtem, pisząc tę powieść, zarówno pod kątem swojego charakteru, jak i przeżyć. Książkę napisał mając też około dwudziestu lat, oraz dodatkowo przeżył ponoć podobną historię ze swoją teściową. Kariera pisarska Bengta trwała zaledwie kilka lat, popełnił samobójstwo w wieku 31 lat, bo chyba czuł rzeczywistość podobnie jak Bengt: „Nie wiem dlaczego żyję. Nie widzę końca nagromadzonych głupich dni”. Warto przeczytać przedmowę Pera Olova Enquista, bo wtedy jakoś łatwiej zrozumieć świat Dagermana i ten opisany w „Poparzonym dziecku”. Przynajmniej mnie było łatwiej. Tak czy siak polecam, bo to kawał niezłej prozy.

„Poparzone dziecko” Stig Dagerman, tłum. Justyna Czechowska, Wydawnictwo Poznańskie, Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich, 2020.

„Pudło. Opowieści z polskich więzień” Nina Olszewska

DSC08635„W Polsce jest 120 jednostek penitencjarnych. Zwieńczone drutem kolczastym mury pną się do nieba w centrach miast, wyrastają na przedmieściach, górują nad miasteczkami. Można się do nich przyzwyczaić, można doceniać architekturę, niektóre, te nieczynne, można zwiedzać, inne można kupić, jeśli ktoś ma taką fantazję. Można też sprawdzić trzema kliknięciami myszki, ile osób tak jest. Można sobie uświadomić, że są tam ludzie, którzy nie opuścili tego miejsca od piętnastu czu dwudziestu lat, że kiedy tam wchodzili, nie było jeszcze tej galerii handlowej naprzeciwko czy tamtego biurowca. Ludzie, dla których świat wolności zatrzymał się na krócej lub dłużej, chociaż ich dzieci rosną, zaczynają i kończą szkoły, bliscy rodzą się i umierają – lub zapominają. Przed więźniami rysuje się inna rzeczywistość, której zasady muszą szybko opanować, jeśli chcą uniknąć kłopotów lub jeśli właśnie kłopotów szukają”.

Reportaż Niny Olszewskiej przeczytałam właściwie zaraz po obejrzeniu wywiadu z nią na Facebooku, kiedy opowiadała o powstawaniu tej książki i jej bohaterach. Ojciec autorki przez wiele lat pracował w Służbie Więziennej, zatem zakłady karne nie są jej obce, a kraty nie przerażają jej i nie trzeszczą złowrogo aż tak bardzo jak więźniom, którzy pierwszy raz przekraczają mury więzienia. Różnica polega na tym, że Nina Olszewska wchodząc do więzienia zawsze mogła w każdej chwili je opuścić. Osadzeni już nie mają tej możliwości. A przynajmniej nie od razu.

Reportaż przedstawia właściwie w sposób bardzo spokojny, wyważony (na pewno nie odpychający) jak to jest żyć za kratami. Poznajemy wielu osadzonych, z którymi autorka umawiała się na rozmowy – na różne tematy, jedni się zgadzali ciesząc się, że będą bohaterami książki, inni odmawiali. Ci, którzy opowiadają, głównie przedstawiają swój punkt widzenia na to, jak im tu jest. Jak bardzo musieli się przyzwyczajać do małej powierzchni cel, do mieszkania w celi z innymi mężczyznami, do dyscypliny, wczesnych pobudek itp. Ale też opowiadają o tęsknocie za bliskimi i o żalu, że się nie jest przy nich w ważnych/trudnych chwilach. Zbigniew – jeden z bardziej nieśmiałych więźniów, którego autorka miała ochotę po czasie przytulić, opowiada jak nie dane mu było odwiedzić matki w szpitalu, bo przebywał w więzieniu w zupełnie innym mieście, a kiedy zgodzono się na jego przeniesienie do zakładu bliżej szpitala, matka zmarła chwilę przed tym. 

Osadzeni opowiadają o swoim życiu w zakładzie, jak sobie radzą, ale też o strachu przed tym, co dalej, czy wytrzymają, albo jak sobie dadzą radę na wolności, kiedy już odbędą karę. Czasem zostaje do końca wyroku kilka miesięcy, czasem rok, a czasem wiele lat. Są i młodzi, i starzy, jedni wydziarani, napakowani, inni elegancko ubrani, starsi panowie z wąsikiem, jeszcze inni nieśmiali, nerwowo wyłamujący palce. Autorka po prostu oddaje im głos.

Wiem z wywiadu z nią, że pozyskanie wszelakich pozwoleń na widzenia z osadzonymi, trwało bardzo długo. Biurokracja niestety momentami była nie do przejścia, nie do wszystkich więzień udało się autorce dostać, ale za to udało się jej pokazać ludzi, których nie zawsze należy się bać i oceniać negatywnie, mimo, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, za co siedzą i mają przemyślenia/wyrzuty sumienia w związku z tym.

Fajnie też, że autorka pokazuje, że osadzeni pracują i lubią pracować. Wtedy i czas szybciej leci, choć grosze się zarabia, to chodzi bardziej o wypełnienie czymś czasu. Jedni pracują w bibliotece, inni w kuchni, wielu może opuszczać zakład i udawać się do pobliskich firm, które zatrudniają więźniów. Kilku pracowało też w Domu Opieki Społecznej (bardzo ciekawy i wzruszajacy rozdział). Niektórzy cieszą się, że mogą uczyć się nowego fachu, może po wyjściu na wolność im się przyda? A może znów wrócą do więzienia? Nikt nie wie na pewno, jak potoczą się jego losy. Ważne jest tu i teraz. Aktualne więzienia zresztą to już nie to co kiedyś, teraz słownik grypsery jest dostępny w internecie i każdy może się go nauczyć i udawać, że nie jest frajerem. „Jak mnie ktoś pyta dlaczego nie grypsuję” mówi Dawid, „mówię, że mam iloraz inteligencji 220 i nie muszę. To się obrażają. Kiedyś się dostosowywałem do nich, teraz oni muszą się dostosowywać do mnie. Więzienie tego uczy, człowiek staje się apodyktyczny. Więzienie ugruntowuje bandyctwo w człowieku”. A potem dodaje „Najcięższe w więzieniu jest lawirowanie, przepychanki, kombinowanie. Ja biorę książkę i mam w dupie”. 

Ważnymi postaciami w tym reportażu są też Państwo Łagodzińscy prowadzący Fundację „Sławek”, która pomaga więźniom w różny sposób, dogląda te osoby wykluczone społecznie i pomaga im w tak zwanym przejściu z wykluczenia do samodzielności. To też ciekawy rozdział, no i cudowna pani Krystyna… Do tego jeszcze dochodzi Pan Piotr Kochański, kolejna ważna postać, autor zdjęć, które są ujęte w książce, a tak w ogóle znany fotograf więzienny, który za wiele nie mówi, komunikuje się z autorką właściwie za pomocą fotografii / obrazów. Niezwykłe.

Podobał mi się ten reportaż. Są oczywiście przedstawione też różne statystyki, ale przede wszystkim dużo tu samego człowieka. Nie czytałam nigdy żadnej książki o tematyce więziennej, więc też nie mam porównania, ale uważam, że to ciekawy reportaż.

„Pudło. Opowieści z polskich więzień” Nina Olszewska, Wydawnictwo Poznańskie, 2020

„Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach” Alda Sigmundsdóttir

as

To niewielka książeczka, ale bardzo ładnie wydana, z ilustracjami w środku, której autorka jest pochodzącą z Islandii autorką bloga „The Iceland Weather Report”. Bloga nie znam, ale z zaciekawieniem przeczytałam te króciutkie bardzo formy, w którym możemy poznać zaledwie wycinki z historii życia Islandczyków, ale jak sam tytuł mówi tych „dawnych Islandczyków”, czyli sięgamy do historii kraju. Alda Sigmundsdóttir napisała wcześniej jeszcze „Małą księgę Islandczyków” (już bez „dawnych” w tytule) do której odsyła czytelnika w dwóch czy trzech przypadkach tutaj, w celu wyjaśnienia pewnych pojęć. Szkoda, bo akurat tej pierwszej „części” nie znam i chyba nie została jeszcze u nas wydana, więc niestety sprawdzić nie mogłam.

W każdym razie, jak sama autorka przyznaje, inspiracją do pisania tych króciutkich „esejów” stał się dla niej pewien kurs na Uniwesytecie Islandzkim, na którym studiowała anglistykę i etnologię. Kurs nosił nazwę niezwykłą „Gęste grzebienie, nocniki i seks – obyczaje, tradycje i życie codzienne w dawnym społeczeństwie rolniczym Islandii” i wówczas autorka zrozumiała, że wariactwa dawnych Islandczyków były o wiele dziwniejsze, niż te aktualne, no i postanowiła pogrzebać nieco w historii społeczności (na końcu książeczki znalazło się kilka źródłowych tytułów, z których korzystała).

Poznajemy zatem w tych zapiskach wiele islandzkich słów i pojęć, które oznaczały dawniej różnego rodzaju zjawiska, wydarzenia (np. sianokosy), miejsca (sauna czy farmy tunelowe, bazy domowe, bazy zewnętrzne). Elfy, trolle czyli tak zwane „niewidzialne ludy” są przywołane również, choć autorka podchodzi do tego dość sceptycznie. Sporo jest też o hodowli owiec, o jedzeniu, rozrywkach i strukturach społecznych.

Za to najbardziej zainteresowały mnie przesądy dawnych Islandczyków, których jest tu niemożebna ilość i faktycznie ich „dziwność” powala. Przykładów jest wiele: legenda o Świątecznym Kocie, który zjada osoby, które na święta nie dostaną nic nowego do ubrania, wierzenie, że gdy włoży się do stogu siana głowę konia, to nie dojdzie do jego samozapłonu (gdyby wewnątrz była zbyt wysoka temperatura), a gdy boli ząb, to należy wyrwać ząb myszy i wetknąć go obok bolącego zęba w dziąśle, tudzież zamiast, można umieścić stolec jednorocznego chłopca. Bardzo dużo przesądów dotyczyło śmierci, tutaj możnaby wymieniać bez końca: 

„Jeśli źdźbła, kawałki sznurka lub papieru przypadkowo ułożyły się w krzyż na podłodze, albo gdy zgasło światło bez powodu, ktoś miał umrzeć. Jeśli usłyszano, jak kret przeżuwa coś w ścianie, ktoś miał umrzeć. Jeśli kruk zakrakał na dachu farmy, w której ktoś chorował, ta osoba na pewno umrze. Ba! Nawet nie musiał to być chory. Ktokolwiek miał umrzeć”.

Jest tego naprawdę sporo, wiele rzeczy może śmieszyć, zadziwiać, szokować, ale w historii każdego kraju znajdą się takie perełki. Jeśli chcecie dowiedzieć się, co robiono z farmą i ziemią należącą do właściciela, gdy ten umarł, albo czym było „bogowanie” przez okno, lub jakie były „procedury” witania gościa w domu, dlaczego małe dzieci wysyłano na hale paść owce, jakie przysmaki uwielbiali Islandczycy i dlaczego one tak śmierdziały, albo chcecie poczytać o tym, że ludzie myli się raz na rok i zmieniali bieliznę również raz na rok, albo prali pościel w moczu, to zapraszam :) To bardzo fajne ciekawostki, podane w prosty, często humorystyczny, choć bardzo ogólny sposób. 

Książeczka ma mały format, czyta się ją bardzo szybko i nie można wymagać, by w takim niewielkim formacie zawartych było nie wiadomo ile szczegółów i historii, tym bardziej, że autorka wydała tę książeczkę własnym sumptem. Jak sama mówi, miał to być taki przegląd ciekawostek. Uważam, że to fajny pomysł i zachęta do zainteresowania się historią, kulturą i zwyczajami tego kraju. 

Premiera 06.05.2020

„Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach” Alda Sigmundsdóttir, przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Piotr Chojnacki​, wydawnictwo Poznańskie, 2020

„Blizna” Auður Ava Ólafsdóttir

DSC08628

„Czy świat za mną zatęskni? Nie. Czy świat beze mnie będzie uboższy? Nie. Czy świat da sobie radę beze mnie? Tak. Czy świat jest lepszy teraz, kiedy ja się na nim zjawiłem? Nie. Co zrobiłem, aby go poprawić? Nic…” Sztandarowy cytat z tej książki znajdujący się na okładce idealnie przedstawia sedno fabuły książki. A główny bohater, 49-letni Jonas Ebeneser stwierdza, że skoro nie potrafił sobie ułożyć życia, spróbuje ułożyć sobie śmierć.

Jonas ma dość porażek, nieszczęść i beznadziei swego życia. Chce z nim skończyć. Od kilku miesięcy jest po rozwodzie, ale od ponad ośmiu lat czuje się samotny. Niedawno dowiedział się, że jego dorosła już córka, Gudrun, zwana Lilią Wodną, nie jest jego prawdziwą córką. Tatuuje sobie na piersi białą lilię i przekazuje córce swoją firmę „Stalowe Nogi” produkującą protezy. Nic nie jest mu już potrzebne. Chce rzucić wszystko i zabić się.

Pożycza broń od przyjaciela Svana, zabiera jedną zmianę koszul i bielizny, dzienniki, które pisał mając 20 lat, oraz …. wiertarkę, by wywiercić dziurę na hak w suficie, na którym będzie mógł się powiesić. Nie mówiąc nikomu nic konkretnego, wyjeżdża do tajemniczego, ogarniętego jeszcze nie tak dawno wojną, miasta w kraju, w którym tylko zgliszcza i ruiny przesiąknięte krwią ofiar. Trafia do niemrawo działającego hotelu Silence, w którym meldując się mówi, że przyjechał na wakacje, co wydaje się dość dziwne, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę, poza morzem i plażą z minami, nic tu nie ma. Młoda kobieta, Maj, która zawiaduje hotelem wraz z bratem, przeżyła wojnę, co sprawia, że Jonas zaczyna zastanawiać się, co dalej robić: „Nie mogę przecież powiedzieć tej młodej kobiecie, która z synkiem i młodszym bratem bardzo starała się przeżyć ataki bombowe w kraju zaledwie kilka tygodni temu pustoszonym przez plutony egzekucyjne, gdzie rzeki spływają krwią, gdzie woda ma nadal jej kolor, że przyjechałem tu po to, żeby się zabić; nie wyjaśnię tym ludziom, że wziąłem ze sobą torbę z narzędziami, aby zamontować hak, że dla mnie zabrać wiertarkę to jak dla innych zapakować szczoteczkę do zębów; po tym, co przeszła, nie mogę jej powiedzieć, że chcę im powierzyć obowiązek zdjęcia mnie z szubienicy. Moje nieszczęście jest w najlepszym przypadku idiotyczne w obliczu tych ruin i kurzu za oknem”. 

Jonas z czasem stanie się niezbędnym mężczyzną w tym mieście. Jak zawsze czuł się niepotrzebny, tak tutaj jego torba z narzędziami, umiejętności „złotej rączki”, które zawsze przecież posiadał, bo w Islandii układał kafelki, remontował kuchnie itp., staną się czymś bardzo istotnym. Śrubki z okładki książki to element niezwykle ważny w tej opowieści, element graficzny idealnie wpasowany w fabułę. Co zatem dalej wydarzy się w życiu Jonasa? Jak zakończy się jego historia, a może rozpocznie…?

Jonas wtrąca krótkie zapiski ze swoich pisanych w młodości dzienników,  często odnosi się do wspomnień, do słów swojego przyjaciela Svana (który swoją drogą jest bardzo ciekawą postacią w tej książce, a który mimochodem rzuca ot tak: „Człowiek jest taki mały”), jesteśmy też świadkami kompletnie pozbawionych sensu rozmów Jonasa z matką chorą na Alzheimera, czy z córką, która mimo, iż nie jest jego prawdziwą córką, bardzo go kocha.

To piękna książka o życiu i o jego sensie. To opowieść prosta, poetycka niemal, bardzo ważna w przekazie. Jest czasem jak raport, czasem jak pamiętnik, czyta się ją bardzo dobrze, czasem zieje smutkiem i niespełnionymi marzeniami, ale też sprawiała, że się uśmiechałam. Ta historia pokazuje prawdziwe oblicze człowieka, który jest zagubiony, zniechęcony, smutny, i choć wydaje mu się, że wie czego chce, to tak naprawdę podświadomie chyba szuka pomocy.

A wiesz, że w niektórych miejscach na świecie blizny wywołują szacunek i ten, który ma wielką i okazałą bliznę, to człowiek, który stanął oko w oko z dzikim zwierzęciem, rzucił wyzwanie własnym lękom, i przeżył?” 

Premiera 06.05.2020

„Blizna” Auður Ava Ólafsdóttir, tłumaczenie Jacek Godek, wydawnictwo Poznańskie, 2020