Archiwa tagu: wydawnictwo znak

„W snach to ja trzymam nóż” Ashley Winstead

„Wspomnienia mają moc. Jednak – a to ważne, jak powiedziała moja terapeutka – tak samo mroczne miejsca. Rzeczy, które wypierasz, świadomie lub nie. Zawsze są jakieś sprawy, przed którymi musisz się chronić. Takie z b y t : zbyt straszne, zbyt wstydliwe, zbyt druzgocące. Rzeczy, które, jeśli im na to pozwolić, mogą zagrozić samemu rdzeniowi tego, kim powinnaś być. Okazuje się, że prawdziwa osobowość jest mozaiką światła i cienia. Życiem, które wiodłaś w słońcu i w mroku, rozciągającym się pod powierzchnią twojego umysłu niczym głęboki podwodny świat, wywierający niewidzialny wpływ. Jesteś żywą, oddychającą historią stworzoną z momentów, które cenisz i które ukrywasz. Momentów, które wydają się stracone. Aż do dnia, kiedy wrócą”.

Siódemka przyjaciół z czasów studenckich: Mint, Caro, Frankie, Coop, Heather (została zamordowana), Jack i Jessica (ta ostatnia jest narratorką) to główni bohaterowie thrillera psychologicznego, który trochę przypominał mi konstrukcją książkę Ruth Ware „Gra w kłamstwa”. Oczywiście w ogóle mi to nie przeszkadzało, bo wciągnęłam się niesamowicie i było kilka momentów, w których rozdziawiałam buzię z gromkim „no nie!!!”. Początek roku był dla mnie mocnym zastojem czytelniczym i byłam w stanie czytać tylko thrillery albo kryminały. W sumie nadal nie mogę się zebrać do czegoś ambitniejszego, ale… do brzegu.

Przyjaciele z collegu spotykają się po dziesięciu latach od skończenia szkoły. Wówczas na kampusie zamordowano Heather. Oskarżono Jacka. Wszyscy są przekonani o jego winie, poza Erikiem, bratem zamordowanej. Zjazd absolwentów będzie dla niego doskonałą okazją, by powiedzieć wszystkim o swoich podejrzeniach i zrealizować swój plan zemsty.

Kto zatem jest prawdziwym mordercą? Kto w snach trzyma nóż? Czy tylko w snach?

Tp bardzo fajny, trzymający w napięciu thriller, i choć postacie są takie trochę miałkie i nijakie, a szczególnie irytująca dla mnie była Jessica, to relacje między nimi i skrywane uczucia oraz tajemnice są nakreślone w taki sposób, że ciężko jest odłożyć tę książkę. Są tu też elementy takiego słodkiego romansu rodem z collegu, ale nie ma się co czepiać. Każdy w tym wieku miał zapewne podobne przeżycia i intensywność uczuć była co najmniej na tym samym poziomie.

Jest też fajny motyw socjalizacji młodych ludzi, tego pierwszego wchodzenia w dorosłość studencką, w grupę, szukanie przyjaźni, pierwsze chwile, kiedy się już wie, że tej osobie można zaufać, a tej niekoniecznie. Kto będzie liderem, kto ofiarą. Kogo polubi się bardziej, a kto będzie wiecznie irytujący.

Ogólnie, bardzo mi się podobało. Trafiło w odpowiedni dla mnie moment. Jest napięcie, jest fajny pomysł na fabułę, dzieją się plot-twisty, więc czegóż chcieć więcej?

„W snach to ja trzymam nóż” Ashley Winstead, tłumaczenie Agnieszka Brodzik, wyd. Znak, 2023

„Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” Filip Zawada

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Filipa Zawady, bardzo udane zresztą. Jest to książka, w której mam pełno znaczników, bo właściwie co strona jest cytat, który mnie poruszył, zachwycił, zasmucił, dał do myślenia. Lubię opowieści, w których główny bohater ma tak celne obserwacje otaczającego go świata i ludzi. Trochę gryzł mi się tutaj sposób wypowiedzi włożony w usta 10-letniego bohatera, który no, nie ukrywajmy, raczej nie wypowiada się tak górnolotnie i ma tak głębokie przemyślenia, ale widocznie tak miało być. Może sam autor chciał przemówić w tych krótkich rozdziałach? Nie sądzę też, by 10-letnie dziecko używało tylu przekleństw typu: „Dzisiaj w szkole nagrzeszyłem, bo tak wkurwiłem Bastka, że mi cały nos rozjebał z szału”., (choć kto wie), ale też to nie znaczy, że mi to przeszkadzało. Nie mam aż tak wrażliwych uszu.

Cała powieść to dość krótkie rozdziały, czasem nawet jednozdaniowe, rzucone mimochodem myśli, które no, rozwalają. Są tak dobre i tak szczere, często łapałam się na tym, że właściwie sama bym mogła to powiedzieć, ale nie raz się obawiałam, albo nie umiałam odczuć ubrać w słowa. Albo dopiero po przeczytaniu dochodziło do mnie „kurczę, chyba tak jest faktycznie”, „a może widzę świat podobnie”, „ludzie to idioci”.

Przykra jest sytuacja głównego bohatera, bo jest on znajdą, tudzież bękartem, jak sam się nazywa. Przebywa w domu dziecka prowadzonym przez zakonnice, które obserwuje, o których ma różne opinie. Dodatkowo jest to wieś, gdzie wszyscy się znają, gdzie widać różne grzeszki mniejsze i większe jak na dłoni. Franek, bo tak ma na imię chłopiec, relacjonuje co się dzieje w domu dziecka, który nazywa domem naszego Pana. Myśli dużo o śmierci, bo też dużo o niej słyszy i widzi. „W szpitalu, który jest obok kościoła umiera codziennie wielu ludzi. Widzę ich czasami, jak wyglądają przez okna, żeby nacieszyć się słońcem i powietrzem, a później się kładą i już ich nie ma. Wszyscy zaczynamy umierać od serca, później ginie mózg, a na samym końcu dusza, która umiera ze smutku”.

Franek ma kota: Szatana, czarnego, którego pozwalają mu trzymać siostry. Ten kot nie ma snów, jak mówi Franek, za to Franek ma ich mnóstwo. Z nich tworzy potem przerażające bajki, które opowiada kolegom. Tęskni za matką, za ciepłem domu, którego nie jest mu dane doświadczyć, widzi kolegów, których adoptują jacyś ludzie, ale jego jakby nikt nie dostrzegał, nie chciał. „Po czym można poznać, że jest się twardszym niż inni? Po tym, że się nie płacze ani wewnątrz ciała, ani na zewnątrz. Jest się jak robot, który nie rdzewieje, kiedy się go polewa wodą z solą. Ja dzisiaj nie płakałem, więc jestem jak robot”. O ludziach mówi, że są jak korniki, które zjadają drzewo, w którym żyją, ale dopiero po czasie zdają sobie sprawę, że sami są tym drzewem. Mogłabym tu jeszcze wymieniać tematy, o których mówi Franek, ale no, sami przeczytajcie. Rzeczywistość opisywana przez niego nie jest optymistyczna i radosna, choć bywają wesołe momenty też w jego życiu. Niemniej, głównie z tego wszystkiego wyziera ogromny smutek i tęsknota.

Wspaniała lektura, dająca wiele do myślenia, pobudzająca emocje, wzruszająca i mądra. Bardzo dobrze podsumowała ją Małgorzata Halber na okładce: „Zawada stworzył (dziecięcego) bohatera, który próbuje wytłumaczyć sobie świat, sprowadzając język do słów najprostszych. Dzięki temu osiągnął syntezę ludzkiego doświadczenia, pełnego niepokoju, do którego nam dorosłym wstyd jest się przyznać”.

Ja polecam i na pewno sięgnę po najnowszą książkę Zawady, którą już sobie kupiłam, czyli „Weź z nią zatańcz”.

„Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” Filip Zawada, wydawnictwo Znak, 2019.

„Władcy strachu” Ewa Winnicka, Dionisios Sturis

„Jersey to mała wyspa. W naszej walce o sprawiedliwość jesteśmy sami. Potrzebujemy waszej pomocy. Przyjechaliśmy tu dzisiaj, żeby podkreślić naszą determinację i zapewnić, że nadal będziemy występować przeciwko tym wszystkim, którzy przez lata prześladowali i krzywdzili niewinne dzieci. Zawiedli nas ci, którzy mieli się nami zaopiekować, i do dziś nie usłyszeliśmy szczerego „przepraszam”. Nasi politycy przedkładają reputację Jersey ponad dobro ofiar. Zawodzą nas także tradycyjne media, które zamiast informować o niewygodnych faktach – jak kości znalezione w ogrodzie Haut de la Garenne czy fragmenty czaszki, które nagle zamieniają się w skorupę kokosa – wolą być tubą propagandową władzy. Na szczęście mamy niezależnych blogerów. Nasza wspólna walka dodała nam odwagi. Przed nami długa droga, ale wierzymy, że idziemy w dobrym kierunku”.

To fragment przemówienia Carrie Modral, jednej z ofiar przemocy w sierocińcu Haut de la Garenne na wyspie Jersey, przemówienia, które właściwie stanowi podsumowanie całego tajnego, śledztwa policji (zwanego operacją „Prostokąt”) opisanego w reportażu Ewy Winnickiej i Dionisiosa Sturisa. Ta książka pokazuje lata cierpień i całą właściwie epokę zła w Haut de la Garenne, ośrodku wychowawczym dla dzieci do 16 roku życia, który miał być miłym i spokojnym miejscem, dobrym do nauki i rozwoju. Niestety, jak się okazało, miejsce to było piekłem, w którym dzieci musiały ciężko pracować, były ciągle karane, bite, upokarzane, gwałcone i molestowane, ośmieszane, zamykane w izolatkach, karmione własnymi wymiocinami, a nawet mordowane. Nawet kiedy po latach wykopano w pobliżu sporą ilość dziecięcych zębów, pewien „uroczy” szef policji powiedział, że to raczej nie dowód morderstw, to zapewne sprawka Wróżki Zębuszki…

Reportaż „Władcy strachu” (cóż za adekwatny do treści tytuł), opisuje system prawny Jersey (który jest inny niż w Wielkiej Brytanii, mimo, iż wyspa podlega brytyjskiej monarchii) oraz cały przebieg śledztwa, do którego w wyniku uporczywych starań ofiar wreszcie doszło, a które na każdym kroku i tak odbijało się od muru milczenia, kłamstwa, odpierania zarzutów, wyśmiewania, niedowierzania. Ale nic dziwnego, skoro „umoczeni” w sprawę byli wszyscy „najznakomitsi” z Jersey, w tym ludzie sławni i znani z telewizji czy polityki. Ma się wrażenie, że Jersey było wówczas jedną wielką pedofilską, przemocową rodziną (skąd się bierze w ludziach to zboczenie, to ja nie wiem), a każdy z mężczyzn (i co niektóre kobiety) był niewyżyty seksualnie i co najmniej chory psychicznie.

Bezwzględność i brutalność wobec małych chłopców (głównie) i dziewczynek przedstawiona jest w bardzo surowy, realistyczny sposób, a to dlatego, że mamy do czynienia z bezpośrednimi relacjami ofiar, aktualnie już dorosłych, które nadal czekają na sprawiedliwość, bo do tej pory trauma zaburza ich życie: „Ten czas w ośrodku zaważył na całym moim życiu. Nigdy nie nauczyłem się porządnie pisać i czytać. Nigdy nie byłem w związku, choć bardzo chciałbym mieć dziewczynę, a nawet żonę i dzieci. Brak mi pewności siebie. Nie mam przyjaciół. Całe życie byłem i jestem sam.” – mówi William. Ten sam, który jako 10-latek, średnio dwa razy w tygodniu był zmuszany do masturbowania czterdziestoletniego faceta. Inny dzieciak, Eric Chandler był gwałcony przez niejakiego Le Berq’a, który oczywiście później wszystkiego się wyparł. „Byłem dla niego jak kawałek mięsa – nic go nie obchodziłem. [….] Jak skończył, kazał mi się umyć starą szmatą. Na moich pośladkach znów była ta biała ciecz i mnóstwo krwi”. Czy Le Berq poniósł jakieś konsekwencje? Przeczytajcie. To wszystko mi się w głowie nie mieści. Molestowanie seksualne i przemoc wobec dzieci przebywających w ośrodku (zamkniętym na szczęście w 1986r.) były niewyobrażalne. Co najgorsze, to że dzieciom w tamtych latach nikt nie wierzył. Nawet jeśli się skarżyły, były albo karane za zmyślanie, albo traktowane z przymrużeniem oka, a najczęściej straszone (i nie tylko zresztą) szpitalem psychiatrycznym.

Mogłabym tu wymieniać mnóstwo przykładów przemocy z życia ofiar, mogłabym się rozwodzić o nieudolności sądu, policji, urzędników, zmowie milczenia, związanych rękach tych policjantów, którym zależało na prawdzie, ale Ewa Winnicka i Dionisios Sturis zrobili to o wiele lepiej, mimo, że oni właściwie w tej książce nie występują. Są tylko „przekaźnikami” oddającymi głos bohaterom reportażu, bez osądzania. Dało to naprawdę mocny wydźwięk. Ale czy ofiary doczekały się sprawiedliwości? To musicie sprawdzić sami… jeśli macie odwagę. To książka dla ludzi o mocnych nerwach. Świetnie napisana, choć wiele razy ją odkładałam, bo taki nadmiar czystego zła był nie do zniesienia. Dygresja: przypomniałam sobie, jak wiele lat temu, na studiach, pojechałam do Francji, do pracy w czasie wakacji, do regionu Bretanii. Bretania sąsiaduje z regionem Normandii, u wybrzeży której właśnie leży wyspa Jersey. Nie udało mi sie tam wtedy dotrzeć, choć chciałam, podziwiałam tylko pocztówki z Jersey i Guernsey, jakie można było kupić w pobliskich „tabac – presse”. Pamiętam, że było (i pewnie jest nadal) to piękne miejsce… ale za to teraz wiem, jaką mroczną ma przeszłość… Kto by się spodziewał?

Z takich dodatkowych kwestii, to: na samym początku książki wymienione zostałe główne postacie i miejsca na wyspie Jersey, które odegrały jakąś rolę. To pomaga w usytuowaniu wszystkiego, a podczas lektury, nawet jeśli się coś czytelnikowi pomyli, zawsze może zajrzeć na początek i zweryfikować, czy dane nazwisko, to faktycznie ta osoba, o której myślał. We wstępie jest też opis samej struktury władzy na wyspie, co daje nam rzeczywisty obraz tej niewielkiej społeczności. W głowie mi się nie mieściły zachowania wedle zasady „Jersey way”, a także podział na Policję i Policję Honorową – coś zadziwiającego… aż się wierzyć nie chce, chociaż z drugiej strony…. powszechnie wiadomo, że sprawiedliwości na świecie nie ma i nie będzie…

Ważna pozycja. Warto.

„Władcy strachu” Ewa Winnicka, Dionisios Sturis, wydawnictwo Znak, 2020

„Strupki” Paulina Jóźwik

strupki„Nie znam Boga ani ludzi, ale wiem, że są tacy, co żyją i umierają po cichu. Cichą śmierć miała moja babka Hanna. Cichą śmierć miał jej brat Stefan. W ciszę zamienialiśmy nasze rozmowy. W milczenie wkładaliśmy to,co nas najbardziej bolało. Po cichu kochaliśmy tych, którzy byli nam przeznaczeni. Sprawy załatwialiśmy tak, żeby nikt przypadkiem nie usłyszał. To, co ważne, nosiliśmy w sobie, jak najcenniejszy skarb ukryty w koszach pełnych zboża, w które nikt nie miał odwagi włożyć ręki. Żyliśmy na utrzymaniu strachu. Po cichu uciekałam z rodzinnej wsi. W drodze gubiłam korzenie, ale one były jak pępowina, która oplotła mi wnętrzności grubym supłem. Mogłam uciekać jak najdalej, ale wciąż czułam jej ucisk. Przeszłość, która swymi mackami dopadała mnie w każdym możliwym miejscu i pozbawiała schronienia przed tożsamością”.

Już ta pierwsza strona mnie zachwyciła. To piękna powieść. Napisana pięknym językiem i opisująca kruchość i sekrety relacji rodzinnych w niezwykły sposób. Jest tu i tęsknota za dzieciństwem, i smutek utraconej miłości, właściwie niespełnionej, mocno niedopowiedzianej, a może źle zrozumianej? Są też związki duszone w zarodku i takie, które rodziły się z przymusu otoczenia. Wszędzie sekrety, stare, tajemnicze zdjęcia, a w tym wszystkim Pola, kobieta, która próbuje zrozumieć samą siebie, odnaleźć swoje miejsce w rodzinie, od której uciekła. Po prostu szuka domu, swoich korzeni, jakiejś przynależności i prawdy. Czy to odnajdzie?  

Pola przyjeżdża do rodzinnej wsi na pogrzeb swojej babci, która umarła tak naprawdę już parę lat temu. „Śmierć siedziała na wózku, w serdaku, grubych rajstopach i góralskich kapciach, i poruszała ledwo widoczną linią warg. […] Myślałam o tym, na co babce były te wszystkie modlitwy, te pacierze, klękanie każdego wieczora i ranka. Na co te różańce, nabożeństwa majowe. Na co te msze, roraty i litanie. Na co to jej „Jak Bóg da”. Na co to wszystko, skoro tak wyglada koniec”. Alzheimer nie zna litości i babka Hanna od kilku lat nie była już tą samą babką. Właściwie nie wiadomo, kim się stała. Mówiła od rzeczy, ciągle widziała swojego zmarłego brata Stefana, ukrywała jakieś zdjęcia.. Jaka tak naprawdę była historia babci Hani? bo na pewno nie taka, jaką do tej pory znała Pola. 

Sama Pola nie potrafi pogodzić się ze śmiercią babci, podobnie jak nie potrafi zapomnieć śmierci swojej matki i nie bardzo akceptuje, że jej ojciec znalazł sobie nową kobietę. Relacje Poli z ojcem są bardzo trudne, podobnie jak relacje z siostrą Irką, która mieszkała z babcią i która ma żal do Poli, że zostawiła ją samą i uciekła do miasta robić karierę ilustratorki, zamiast pomóc w opiece nad chorą. Rodzinna wieś stała się kiedyś dla Poli miejscem przytłaczającym, przypominającym o beznadziei losu, o dzieciństwie, w którym wydarzyło się coś, co stało się drzazgą w sercu. Wszystkie te wydarzenia z przeszłości, choć kiedyś były ranami, teraz są na dobrym etapie do zagojenia się. Strupki jak te na kolanie, kiedy zdzieramy skórę, przewracając się na rowerze, kiedyś odpadną, ale ziarenka piasku, jakie wniknęły w tkankę, mogą dalej uwierać. „Ile musi minąć czasu, żeby mieć naprawdę już pewność, kim się jest?”

To cudowna powieść, historia opowiedziana z czułością i wrażliwością, pełna wyrazistych postaci i emocji. Na długo zostanie w mojej pamięci. Bardzo dobry debiut.  Świetny klimat wsi, natury, z aurą wspomnień z dzieciństwa, no i jeszcze pies Blues.. No i piękna okładka projektu Anny Niklewiz.

Czekam z niecierpliwością na kolejne książki pani Pauliny. 

(Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Tania Książka. Książkę możecie nabyć w dziale Beletrystyka).

„Strupki” Paulina Jóźwik, wydawnictwo Znak, 2019

„Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć” Mirosław Tryczyk

87392128_2729305240452252_7868219879696891904_o„W Radziłowie są dwie ważne postacie: ksiądz i wójt. Jak podpadniesz, ludzie traktują Cię jak powietrze, obmawiają, dokuczają. Ja tam przyjeżdżam od święta, to gówno mnie obchodzi czy odpowiedzą mi dzień dobry, czy nie, chcę tylko by moja rodzina czuła się ta dobrze. Pierwszy raz usłyszałam o Żydach, gdy miałam czternaście lat, na wycieczce szkolnej z nauczycielem z gimnazjum. Obchodziliśmy wszystkie miejsca pamięci w Radziłowie. Pod pomnikiem poświęconym ofiarom wojny bolszewickiej złożyliśmy kwiaty, odczytaliśmy referaty, nauczyciel wygłosił prelekcję. W miejscu po spalonej stodole, pod pomnikiem z tablicą ustawioną w latach siededziesiątych, kazał przeczytać tekst, który był na niej wyryty: „W sierpniu 1941r. faszyści zamordowali 800 osób narodowości żydowskiej, z tych 500 osób spalili żywcem w stodole. Cześć ich pamięci”. Koniec lekcji. Nie wyjaśnił, że napis jest fałszywy, że zabijali miejscowi”.

Wszystko zaczęło się od jednego zdjęcia, grupy młodych dziewcząt, Żydówek w ludowych, polskich strojach. Dziewczęta pochodziły ze Szczuczyna, jednego z miasteczek na Podlasiu. Mirosław Tryczyk próbuje odnaleźć coś na temat historii życia tych dziewczyn, a to z czym się zderza, jest trudne do ogarnięcia rozumem i sercem. Pogrom Żydów, w którym brał udział dziadek autora, okazuje się nie jedynym pogromem dokonanym w 1941r. w podlaskich wioskach. Im głębiej zaczyna są drążenie i dociekanie prawdy, tym trudniej jest zrozumieć to, co się wydarzyło. 

Autor korzysta z wielu źródeł, artykułów, starych zdjęć, równiecześnie stara się przełamać istniejące od lat milczenie i przekonać miejscowych do rozmowy.  A ludzie boją się i wstydzą o tym mówić.  Nie chcą wracać do przeszłości, boją się, że ktoś może ich źle ocenić, wykluczyć z miejscowej społeczności. I choć faktem jest, że pokolenie dokonujące mordu Żydów już praktycznie wymarło, to pokolenie następujące po nich, które przecież nie pamięta tamtych wydarzeń, nadal jest traktowane jako winne tych zbrodni.  Mirosław Tryczyk nie chce nikogo oceniać, chce po prostu dowiedzieć się prawdy, chce by ludzie otworzyli się na nią, by nie czuli się zaszczuci i nie uginali się pod ciężarem nieswoich win. Chce również, by w historii Polski zawarto wreszcie prawdę i by pomordowani odzyskali swoją godność i zostali upamiętnieni. „Co ja mam powiedzieć” mówi proboszcz Radziłowa „w momencie kiedy ja nie wiem co się stało. Ja mogę mówić, że Pan Jezus potępia zabójstwo i to powiem, tylko nie wiem, kogo ja za zabójstwo Żydów mam potępić. Jak nie uczono mnie w szkole o Katyniu, tak teraz nikt nie uczy o pogromie w Radziłowie. Nie znam prawdy” [….] „Pan tylko o tych Żydów pyta, a teraz tu się dużo w naszych stronach mówi o żołnierzach wyklętych, bo ich też dużo w naszych stronach było i też po wojnie się ukrywali. Za partyzantów uważa się tu tych wojennych, do wyzwolenia, a o tych powojennych to raczej mówią „bandyci”. Wszystko jest subiektywne.

Zamierzeniem autora jest pewnego rodzaju „spowiedź”, choć jak sam przyznaje, nie da się żyć, bez „przytłaczającego cienia przeszłości”, a kłamstwo powtarzane tysiące razy często jest uznawane za zatrutą prawdę. 

Osoby z którymi rozmawia Tryczyk, to dzieci, wnuki czy też prawnuki tych, którzy brali udział w pogromach. Oni usilnie chcą chronić pamięć o swoich dziadkach, pradziadkach czy rodzicach. Tyle że, ta ochrona pamięci o nich wiąże się z dźwiganiem ciężkiego brzemienia wstydu i winy, co z kolei naturalnie jakby prowadzi do kłamstw i do wyparcia. Rozmowa z bohaterami książki ma być takim wentylem dla ujścia wiecznie skrywanych uczuć, wyrzutów sumienia, rozdarcia pomiędzy miłością a nienawiścią. No bo jak kochać osobę, która była dla nas cudownym dziadkiem czy pradziadkiem, a która jednocześnie potrafiła zapędzić grupę Żydów do stodoły i ją podpalić, jak kochać dziadka, który gwałcił Żydówki, albo pradziadka, który bił młotkiem po głowie Żydów i wrzucał półżywych lub martwych do wykopanego dołu i zasypywał. Nie lepiej jest wyprzeć takie prawdy i pamiętać dziadków jako tych kochających swoje żony, sadzających na kolanach swoje wnuczki czy wnuków i opowiadających im bajki? 

To bardzo trudna w odbiorze książka, tak jak trudna jest każda o tego typu wydarzeniach (dla mnie nie tylko o pogromach mniejszości żydowskich, ale o pogromach/uprzedzeniach do jakiejkolwiek innej mniejszości narodowej/seksualnej). Mocno emocjonalna, ciężka i wzruszająca. Poczucie winy zrzucane z pokolenia na pokolenie uwiera niczym tytułowa drzazga. Winy pradziadków i dziadków to ciągle jątrzące się rany. Potomkowie zbrodniarzy nie są przecież winni zbrodni, tylko dlatego, że są ich potomkami. Czy może jednak są uwarunkowani jakoś genetycznie do popełniania podobnych czynów? Czy więzy krwi mogą być podstawą do kontynuacji nienawiści i szkalowania? Jak żyć z takim brzemieniem, w ciągłym lęku, jak rozmawiać o historii, która w świadomości wielu po prostu przestała istnieć, została wyparta? 

„Zawsze chodzi o to samo, o obronę dobrego imienia, o tę opinię ludzką, o to, jak się wygląda w oczach sąsiadów, a nie można wyglądać źle, niezgodnie z obowiązującymi w plemieniu normami. To świat pełen hipokryzji, powierzchownego i podwójnego życia, kłamstw. Do dziś ukrywa się przed sąsiadami to, że ktoś się rozwiódł albo że młoda kobieta ma dziecko bez ślubu. I oni mieliby się przyznać, że ich dziadkowie spalili Żydów? Musieliby się jednocześnie przyznać, że dziadkowie byli źli, zburzyć ołtarze, jakie im zbudowali, a przecież o rodzinie nie wolno mówić źle”.

To ważna książka i dla Autora i dla nas wszystkich, ukazująca jak nienawiść i uprzedzenia prowadzą do podziałów, agresji i zbrodni. Dlaczego jesteśmy tacy właśnie? Czy jest recepta na to, jak być tolerancyjnym wobec człowieka? 

(Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Tania Książka. Książkę możecie nabyć w dziale Literatura Faktu).

Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć” Mirosław Tryczyk, wydawnictwo Znak, 2020

„Trzy Bieguny. Dotknąć niemożliwego. Leszek Cichy, Marek Kamiński” Julia Hamera

82804480_2676015559114554_9068640174954512384_o„Temperatura powietrza sięga minus pięćdziesięciu stopni. To dla mnie czysta abstrakcja, czuję się jakbym był na Księżycu. Wszystko jest inne, ciało jest wyziębione, a wokół krajobraz jak z innej planety. Każdą najdrobniejszą czynność trzeba planować, bo wystarczy zdjąć rękawice, żeby ryzykować przemarznięcie albo utratę palców. Gdy się ruszam, jest w miarę ciepło, lecz jeśli stanę, to koniec, żadne ubranie nie pomoże, bo przecież samo z siebie nie grzeje […] Życie jest najważniejsze. Nic nie ma znaczenia poza tym, by zjeść, wypić i nie zamarznąć”.

Ta książka przedstawia pokrótce, bo nie są to według mnie standardowe biografie, sylwetki i osiągnięcia dwóch znanych (i żyjących!!) pasjonatów: Leszka Cichego (himalaisty) oraz Marka Kamińskiego (podróżnika, zdobywcy biegunów). Mówię „pokrótce”, bo są tu tylko ważniejsze wyprawy obu panów. a temat jest potraktowany w ten sposób, bo chyba założeniem książki było pokazanie, że dwie różne, jakby nie było, pasje są sobie wbrew pozorom bardzo podobne do siebie i dzięki nim można nawiązać prawdziwą, męską przyjaźń.

Cytat z początku wpisu padł z ust, no właśnie, kogo? Himalaisty czy zdobywcy bieguna? Nie można tego odgadnąć, bo obaj mogliby powiedzieć właściwie to samo. Niemniej jednak, podpowiem, te słowa należą do Marka Kamińskiego, który tak opisuje drogę na biegun północny. Ale.. Cichy siedząc gdzieś w namiocie, gdzieś na wys. 7000, mógłby stwierdzić to samo. 

Autorka oddaje głos obu panom. Ci, z własnej perspektywy opisują swoje cele, sukcesy i porażki. Okazuje się, że nawet ich życiorysy są podobne, już od dziecka byli odważni, samodzielni i mieli wielkie pragnienia eksploracji świata. Dojrzewają, próbują sił w różnych pracach, zwiedzają świat, i marzą o trzech biegunach. Jeden o północnym i południowym, a drugi o tym trzecim, najwyższym – Mount Evereście.

I tak, czytając tę książkę widzimy jak Kamiński idzie samotnie przez bezkres białej przestrzeni, ciągnąc za sobą 200 kg sanie, zdobywa oba bieguny w jednym roku, próbuje trawersu Antarktydy, przechodzi na nartach Grenlandię i 800 km pustyni Gibsona w Australii w 46 dni. Leszek Cichy z kolei, pnie się w górę potężnego Everestu i tym samym zdobywa go zimą razem z Wielickim w 1980r., wcześniej jest Shispare czy Gaszerbrum II, potem Elbrus, Aconcagua, Lhotse i Korona Ziemi, a potem świat finansów i bankowości. Obaj niezmordowani, pragnący nowych wyzwań, żyjący pasją i ryzykujący życie. Różnica jest taka, że jeden idzie prawie po płaskim, a drugi w górę. 

Aby połączyć to ze sobą, zdecydowali się na wspólną wyprawę, która jest tu ciekawie opisana. Ma to być wspólne wejście na masyw Vinsona – najwyższy szczyt Grenlandii.  Ale jak, skoro Kamiński się nie wspina, a Cichy nie ciągnie sań po lodzie? Cóż, wszystkiego można się nauczyć. Ciekawy jest opis tej wyprawy, bo słuchamy obu panów. 

Leszek mówi „Marek potrafi zniknąć na dwie – trzy godziny. Fizycznie jest obecny, widzę, że siedzi w kącie namiotu, jednak cała jego uwaga skupia się na trzymanej w rękach książce. Ja, wiedząc, że przyjdzie nam czekać, zabrałem małe podróżne szachy. Czekanie wpisuje się w rzeczywistość wypraw, wtedy lepiej mieć coś do roboty. Rozmawiamy głównie o sprawach bieżących, o pogodzie, o tym, co zjemy, w co się ubrać, kiedy ruszymy. Kalkulujemy, ile czasu może nam zająć wspinaczka”.

Marek zaś: „Instynktownie się zaprzyjaźniamy. Mieszkamy w jednym namiocie i porozumiewamy się bezkonfliktowo, niemal intuicyjnie. Właściwie nie ma dla mnie znaczenia, jakie obowiązki mi przypadną – podczas samotnych wędrówek przywykłem do tego, że robię wszystko. Leszek sprawia wrażenie perfekcjonisty. Wydaje mi się, że ja pewne sprawy traktuję bardziej na luzie, lecz tym bardziej komfortowo czuję się w jego obecności. Zanim gdziekolwiek wyruszymy, udziela mi rad dotyczących wspinaczki.”.

Obaj, mimo odmiennych charakterów, pokazują w tej książce, że wspólnie można wiele zrobić, ale trzeba się zaakceptować, szanować, wspierać i razem patrzeć w jednym kierunku. Ta książka to obraz duetu indywidualistów, odmalowany w interesujący sposób i przedstawiający sporo „smaczków” z życia obu panów. Nawet Wielicki, po lekturze tej książki powiedział, że „Dziś dopiero poznaję, jak Leszek trafił na ścieżkę górską, mimo że znamy się jak „łyse konie”‚. Jedni mogą pytać, po co taka książka, nie lepiej sięgnąć po rzetelniejsze, oddzielne biografie obu panów? Być może, ale zabieg wydania „Trzech biegunów” wydaje mi się ciekawym pomysłem, czytało mi się to bardzo dobrze. Wiele się dowiedziałam (bo przykładowo, nigdy nie czytałam niczego autorstwa Marka Kamińskiego, teraz mam ochotę sięgnąć po jakieś jego książki) i zachwyciły mnie opisy Antarktydy. Ze swojej strony polecam, choćby tym, którzy zaczynają przygodę z książkami o himalaiźmie czy podróżach ekstremalnych.

(Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Tania Książka. Książkę możecie nabyć w dziale Literatura Faktu).

„Trzy Bieguny. Dotknąć niemożliwego. Leszek Cichy, Marek Kamiński” Julia Hamera, wydawnictwo Znak, 2019

Stosik styczniowy

Rozpoczynamy kolejny miesiąc nowego roku, a mnie dawno na blogu nie było. W styczniu przeczytałam tylko jedną książkę, czyli Włoskiego nauczyciela Toma Rachmana i jakoś czas zszedł na innych sprawach, a czytanie idzie mi bardzo powoli, ale już niebawem wracam do pisania recenzji. Jutro ukaże się recenzja książki „Bezwład”, której autorką jest Jessica Barry, a którą otrzymałam od wydawnictwa Rebis. Widnieje ona również na poniższym stosie, który znów prezentuje się okazale. 

DSC08060

Jest tu kilka moich zakupów jeszcze z grudnia i stycznia, no i kilka książek od wydawnictw wybranych przeze mnie w ramach współprac recenzenckich.

I tutaj, do recenzji mamy kilka górskich, czyli coś co tygrysy lubią najbardziej: „Wolne miasto Zakopane 1956-1970” od wyd. Znak, zaczęłam, ale to książka mocno historyczna, pisana przez Pana Profesora Jerzego Kochanowskiego, dlatego jest bardzo ciężka dla mnie w odbiorze, na pewno chcę ją skończyć, ale wymaga to czasu. Dalej, od wyd. Agora „Przeżyć” Elisabeth Revol, a od księgarni Tania Książka „Piekło mnie nie chciało. Wielicki” oraz „Trzy Bieguny. Leszek Cichy. Marek Kamiński”. O „Bezwładzie” było już słowo wyżej, a kolejnym thrillerem, tym razem od wyd. Editio Black jest „Mroczne Jezioro” Sarah Bailey. Ostatnią książką do recenzji jest powieść z serii dzieł pisarzy skandynawskich od wyd. Poznańskie „Życie Sus” Jonasa T. Bengstonna (tu, już nie mogę się doczekać lektury).

Reszta książek ze stosu to książki zakupione przeze mnie. Kilka w księgarni Świat Książki w rabatowych opcjach -42-45% od ceny, oraz w taniej księgarni Skup Szop gdzie ceny oscylują od 5-20 zł mniej więcej ( za 7 książek ze stosu po lewej zapłaciłam bodajże 50 zł).  Są okazje, więc łapię. Nieznośne jest tylko to, że tyle rzeczy mnie interesuje i chcę wszystko naraz :) Zachłanność książkowa! :D

Pozdrawiam i życzę miłego weekendu.