„Współrzędne tęsknoty” Shubhangi Swarup

„Seria z żurawiem” jest jedną z moich ulubionych serii wydawniczych Wydawnictwa Uniwesytetu Jagiellońskiego/Bo.Wiem. Kompletuję z niej wszystkie książki, możliwe że brakuje mi jednej czy dwóch. Są to książki dość dla mnie egzotyczne, głównie autorów/autorek japońskich, ale nie tylko oczywiście. Tym razem mamy autorkę z Indii, rejonu świata, którego czytelniczo w ogóle nie znam i jakoś nigdy mnie specjalnie nie interesował. Poza powieściami Salmana Rushdie, którego też znam dość powierzchownie (z dwóch bodajże książek) nie czytam niczego hinduskich pisarzy / pisarek. Postanowiłam, że jednak zaufam mojej ulubionej serii i sięgnę również po „Współrzędne tęsknoty” (co za piękny tytuł w ogóle). Nie czytało mi się tego ani łatwo, ani szybko. Zastój czytelniczy w moim życiu w ostatnich miesiącach nie pomagał, ale w końcu się udało i skończyłam. Podobała mi się ta powieść, głównie ze względu na wszechobecność natury i jej opisy, a właściwie swoisty hołd dla Matki Ziemi i Wszechświata. Podzielona jest na kilka części, które mają, jak się okazuje, wiele ze sobą wspólnego. Język powieści natomiast był dla mnie dość wydumany i mocno skomplikowany, do tego wszystko w czasie teraźniejszym.. dlatego trochę brnęłam przez nią, jak przez pole pełne kamieni. Niemniej porównania, opisy, metafory w tym swoim skomplikowaniu często ujmowały za serce:

„Życie równej pary na równoleżniku tęsknoty i południkach niepokoju było jak dotąd rzadkim, nieudokumentowanym zjawiskiem – jak wieloryb wydający na świat potomstwo na Antarktydzie albo białe słonie rozmnażające się na południu Azji. Zarówno Giridża Prasad, jak i Chanda Devi prędko zdają sobie sprawę, że sformułowanie „zakochać się w kimś” to eufemizm. Uczucie nie jest czymś równie prostym jak zanurkowanie w chłodnych wodach w gorące popołudnie, nie jest też instynktowne jak nauka chodzenia. To nie skarbiec superlatyw, jak poezja sanskrycka, ani też „słodki smutek”, o którym pisali romantycy. Mozół pary równych sobie nie jest wyłącznie kwestią etnograficzną. Jest multidyscyplinarny. Bliskość i dystans działają niczym pływy – w ciągu dnia utrzymują się na wysokim poziomie a maksimum osiągają w porze posiłków. Księżycem jest filiżanka herbaty; przyciąga ich ku zenitowi ich interakcji. Noce są jałowe. Pas niepodbitej ziemi oddziela ich posłania” (str 37-38).

Powyżej przykład narracji, ale też przedstawienie dwojga bohaterów,w których życiu uczestniczymy . On – Girdźa jest geologiem, naukowcem, który bada drzewa i lodowce, ona – Chanda, jest kobietą, która widzi duchy, rozmawia z nimi (zatem mamy tu też odrobinę realizmu magicznego). Poznajemy też inne postacie, które się potem pojawiają: Apo, Devi, Mary, Platona… Każda z nich ma swoją własną historię, które splatają się tworząc sieć na tle historyczno-polityczno-kulturowym Andamanów, Birmy, Nepalu czy Wyżyny Tybetańskiej, bo tu wszędzie przenosimy się z naszymi bohaterami. To wszystko przeplatane jest różnymi legendami, wierzeniami, które trochę wybijają z rytmu, ale z drugiej strony dodają jakiejś magii. Ogólnie ta powieść meandruje między gatunkami, trudno ją zaklasyfikować do jakiegoś konkretnego gatunku: powieść miłosna, obyczajowa, fantastyczna, przygodowa, przyrodnicza, ekologiczna? Bo to co zespala jednak wszystko to właśnie przyroda, natura. Nawet postać Chandy opisywana jest jako „falujący krajobraz” (str. 39), a „na Morzu Andamańskim każda wyspa jest osobą, a każda osoba wyspą” (str. 99). Takich porównań są tu setki.

Cały koncept jest dość oryginalny, ale był trudny w lekturze. Męczyłam się momentami bardzo i odkładałam tę książkę „na potem”. Podsumowując, podobało mi się, ale nie aż tak, jak miałam na to nadzieję. Wymagała ode mnie dużego wysiłku, skupienia i czasu, mimo tego, że zachwycały mnie fragmenty. Generalnie polecam, bo to książka pełna mądrego, ciekawego i pełnego miłości widzenia świata, Ziemi jako naszej planety, przyrody, która tyle nam daje i z której możemy czerpać. Ta książka, choć dla mnie ciężka i mecząca w lekturze, uzmysławia, że nie jesteśmy jako ludzie, niczym wobec potęgi Wszechświata – my jesteśmy jego częścią, tylko musimy mieć oczy szerzej otwarte.

„Świat stworzyła stara kobieta, która to wszystko utkała. To dlatego wszystko – drobne, jak rybie łuski albo łuski skóry węża czy wzorki na motylim skrzydełku, albo olbrzymie, jak łańcuch górski czy biegi rzek – ma swoje odbicie w większym wzorze. Jeżeli ludzie uznają coś w świecie za anomalię czy aberrację, to dlatego, że ich wzrok nie dostrzega wzorca” (str. 246). Nie wiem, czy ja dobrze odebrałam tę powieść, może powinnam do niej jeszcze kiedyś wrócić i przeczytać bez przerw, w totalnym skupieniu i wtedy wyciągnęłabym jeszcze więcej? Kto wie. Była dla mnie trudną przeprawą, ale i interesującą przygodą.

„Współrzędne tęsknoty” Shubhangi Swarup, przekład Mikołaj Denderski, wyd. WUJ / Bo.wiem, 2023.

#współpracabarterowa

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.