„Ciąg zbieżny” Wawrzyniec Hyska

„Przestrzeń Banacha to taka przestrzeń metryczna, w której każdy ciąg podstawowy jest jednocześnie zbieżny. Czyli każdy ciąg, w którym elementy są do siebie coraz bardziej podobne, ma swoją granicę, a taka granica także znajduje się w tej przestrzeni (a nie gdzieś poza nią). Niekoniecznie musi tak być, istnieją przestrzenie metryczne, które nie są przestrzeniami Banacha. Czasami każdy krok zbliża nas do jakiejś granicy, lecz ta granica jest poza naszą przestrzenią” (str. 195).

Rozumiecie coś z tego? Jeśli nie, zrozumiecie po przeczytaniu debiutanckiej książki Warzyńca Hyski. „Ciąg zbieżny” jest idealnym przykładem na to jak dojść do pewnej granicy, prawie już jej dotyka i marzyć o opuszczeniu własnej przestrzeni Banacha (tu użyjmy przenośni). Czy jest to w ogóle możliwe? To również świetny przykład ukazania ciągu konsekwencji naszych czynów. Wszystko jest jak kostki domina. Pchniemy jedną, ona popycha drugą. Docieramy do końca ułożonych kostek, wszystkie leżą i my też.

Marek Lipke pracuje jako programista w firmie zajmującej się tymi paskudnymi algorytmami, które sprawiają, że kiedy wyszukujesz coś w internecie, to zostajesz zapamiętany i potem przez kolejne dni, miesiące pojawiają Ci się na wszystkich otwieranych stronach wyszukiwane wcześniej przedmioty sugerujące Ci, że może warto byłoby je kupić jeszcze raz, ale może w innym wzorze, kolorze itp, a może do tego jakieś akcesoria etc. Irytujące, ale ktoś to tworzy i manipuluje naszą wolą. Zarabia się na tym krocie, można się dobrze ustawić, szaleć weekendami, kupować wszystko, co się chce, żyć ponad stan, a na pewno na wysokim poziomie. Marek ma dziewczynę. Ma też upierdliwą matkę, z którą już od dawna nie mieszka, i ojca, dziekana na uczelni, który idzie do aresztu za defraudację pieniędzy.

Marek początkowo nie wie co robić, jak pomóc zrozpaczonej matce, jak wyciągnąć ojca, bo przecież na pewno jest niewinny. Ale czy na pewno? Marek postanawia się od tego wszystkiego uwolnić. Od ludzi, od uczuć, od rzeczy, które gromadził przez lata. Matka zwala mu się do domu na głowę, burzy mu jego ustalony porządek dnia, życia, a Marek tak nie chce. Zaczyna wyrzucać, sprzedawać, oddawać, pozbywać się, aż w końcu dociera do momentu w którym jego obojętność na wszystko bierze górę i dzieje się tragedia.

„Nie jestem już kurwa, mamy Mareczkiem! Jestem swoim własnym osobistym człowiekiem, swoim życiem jestem! Chcę być! Nie wytrzymam tego dłużej, nie może mi się mama wpierdalać we wszystko, w każdy dzień, w każdy wieczór, w każdy posiłek! Już nie będę, już nie jestem mamy małym synkiem!” (str.95) krzyczy pewnego dnia do matki. Ona, biedna, wieczna męczennica, poświęcająca się dla syna i dla męża – no sama miałabym dość. Do tego wszystkie inne przymusy, zasady, obowiązki – to staje się dla Marka balastem, ciężkim kamieniem u szyi. No bo po co to wszystko, skoro i tak każdy jest prochem i w proch się obróci? A kiedy jeszcze pewne tajemnice rodzinne wyjdą na jaw, no to już najlepiej będzie całą tą rzeczywistość obrócić w perzynę i mieć gdzieś, co się wydarzy. Tyle, że ten cały ciąg zdarzeń gdzieś ma swój koniec… Gdzie?

To świetny debiut, czyta się płynnie, szybko, jest niepokojąco, potęguje się ciekawość, historia daje do myślenia i sprawia, że sami zaczynamy sobie zadawać pytania „po co to wszystko?”. Nierzadko w naszych rodzinach też jest wiele jest hipokryzji, sztuczności, udawania, a mało szczerości i prawdy. Zaganiani jesteśmy, pieniądze są ważniejsze od uczuć, materializm wyklucza minimalizm. Czy polubiłam bohatera? Tak, choć mnie momentami przerażał, bo to do czego doprowadził było okrutne i okropne. Niemniej, może mimo to, był właśnie prawdziwie szczery wobec siebie?

Polecam.

„Ciąg zbieżny” Wawrzyniec Hyska, wydawnictwo Seqoja, 2024

#współpracabarterowa

„Współrzędne tęsknoty” Shubhangi Swarup

„Seria z żurawiem” jest jedną z moich ulubionych serii wydawniczych Wydawnictwa Uniwesytetu Jagiellońskiego/Bo.Wiem. Kompletuję z niej wszystkie książki, możliwe że brakuje mi jednej czy dwóch. Są to książki dość dla mnie egzotyczne, głównie autorów/autorek japońskich, ale nie tylko oczywiście. Tym razem mamy autorkę z Indii, rejonu świata, którego czytelniczo w ogóle nie znam i jakoś nigdy mnie specjalnie nie interesował. Poza powieściami Salmana Rushdie, którego też znam dość powierzchownie (z dwóch bodajże książek) nie czytam niczego hinduskich pisarzy / pisarek. Postanowiłam, że jednak zaufam mojej ulubionej serii i sięgnę również po „Współrzędne tęsknoty” (co za piękny tytuł w ogóle). Nie czytało mi się tego ani łatwo, ani szybko. Zastój czytelniczy w moim życiu w ostatnich miesiącach nie pomagał, ale w końcu się udało i skończyłam. Podobała mi się ta powieść, głównie ze względu na wszechobecność natury i jej opisy, a właściwie swoisty hołd dla Matki Ziemi i Wszechświata. Podzielona jest na kilka części, które mają, jak się okazuje, wiele ze sobą wspólnego. Język powieści natomiast był dla mnie dość wydumany i mocno skomplikowany, do tego wszystko w czasie teraźniejszym.. dlatego trochę brnęłam przez nią, jak przez pole pełne kamieni. Niemniej porównania, opisy, metafory w tym swoim skomplikowaniu często ujmowały za serce:

„Życie równej pary na równoleżniku tęsknoty i południkach niepokoju było jak dotąd rzadkim, nieudokumentowanym zjawiskiem – jak wieloryb wydający na świat potomstwo na Antarktydzie albo białe słonie rozmnażające się na południu Azji. Zarówno Giridża Prasad, jak i Chanda Devi prędko zdają sobie sprawę, że sformułowanie „zakochać się w kimś” to eufemizm. Uczucie nie jest czymś równie prostym jak zanurkowanie w chłodnych wodach w gorące popołudnie, nie jest też instynktowne jak nauka chodzenia. To nie skarbiec superlatyw, jak poezja sanskrycka, ani też „słodki smutek”, o którym pisali romantycy. Mozół pary równych sobie nie jest wyłącznie kwestią etnograficzną. Jest multidyscyplinarny. Bliskość i dystans działają niczym pływy – w ciągu dnia utrzymują się na wysokim poziomie a maksimum osiągają w porze posiłków. Księżycem jest filiżanka herbaty; przyciąga ich ku zenitowi ich interakcji. Noce są jałowe. Pas niepodbitej ziemi oddziela ich posłania” (str 37-38).

Powyżej przykład narracji, ale też przedstawienie dwojga bohaterów,w których życiu uczestniczymy . On – Girdźa jest geologiem, naukowcem, który bada drzewa i lodowce, ona – Chanda, jest kobietą, która widzi duchy, rozmawia z nimi (zatem mamy tu też odrobinę realizmu magicznego). Poznajemy też inne postacie, które się potem pojawiają: Apo, Devi, Mary, Platona… Każda z nich ma swoją własną historię, które splatają się tworząc sieć na tle historyczno-polityczno-kulturowym Andamanów, Birmy, Nepalu czy Wyżyny Tybetańskiej, bo tu wszędzie przenosimy się z naszymi bohaterami. To wszystko przeplatane jest różnymi legendami, wierzeniami, które trochę wybijają z rytmu, ale z drugiej strony dodają jakiejś magii. Ogólnie ta powieść meandruje między gatunkami, trudno ją zaklasyfikować do jakiegoś konkretnego gatunku: powieść miłosna, obyczajowa, fantastyczna, przygodowa, przyrodnicza, ekologiczna? Bo to co zespala jednak wszystko to właśnie przyroda, natura. Nawet postać Chandy opisywana jest jako „falujący krajobraz” (str. 39), a „na Morzu Andamańskim każda wyspa jest osobą, a każda osoba wyspą” (str. 99). Takich porównań są tu setki.

Cały koncept jest dość oryginalny, ale był trudny w lekturze. Męczyłam się momentami bardzo i odkładałam tę książkę „na potem”. Podsumowując, podobało mi się, ale nie aż tak, jak miałam na to nadzieję. Wymagała ode mnie dużego wysiłku, skupienia i czasu, mimo tego, że zachwycały mnie fragmenty. Generalnie polecam, bo to książka pełna mądrego, ciekawego i pełnego miłości widzenia świata, Ziemi jako naszej planety, przyrody, która tyle nam daje i z której możemy czerpać. Ta książka, choć dla mnie ciężka i mecząca w lekturze, uzmysławia, że nie jesteśmy jako ludzie, niczym wobec potęgi Wszechświata – my jesteśmy jego częścią, tylko musimy mieć oczy szerzej otwarte.

„Świat stworzyła stara kobieta, która to wszystko utkała. To dlatego wszystko – drobne, jak rybie łuski albo łuski skóry węża czy wzorki na motylim skrzydełku, albo olbrzymie, jak łańcuch górski czy biegi rzek – ma swoje odbicie w większym wzorze. Jeżeli ludzie uznają coś w świecie za anomalię czy aberrację, to dlatego, że ich wzrok nie dostrzega wzorca” (str. 246). Nie wiem, czy ja dobrze odebrałam tę powieść, może powinnam do niej jeszcze kiedyś wrócić i przeczytać bez przerw, w totalnym skupieniu i wtedy wyciągnęłabym jeszcze więcej? Kto wie. Była dla mnie trudną przeprawą, ale i interesującą przygodą.

„Współrzędne tęsknoty” Shubhangi Swarup, przekład Mikołaj Denderski, wyd. WUJ / Bo.wiem, 2023.

#współpracabarterowa

„Nie mogę ci powiedzieć” Jakub Bączykowski

„Nie mogę ci powiedzieć” to, jak się okazuje, druga książka Jakuba Bączykowskiego. To coś pomiędzy thrillerem, a kryminałem, choć nie ma tu jako głównego bohatera, jakiegoś komisarza policji prowadzącego śledztwo. Jest ofiara, ale brakuje winnego. Akcja toczy się dość szybko, jest wciągająca, a narracja prowadzona jest z trzech perspektyw.

Pierwsza to perspektywa Damiana, młodego chłopaka z Lublina, który wraz ze swoim partnerem Łukaszem wyjeżdża na weekend do Warszawy. Mają się tam dobrze bawić, korzystać z uroków wielkiego miasta, nie myśleć o problemach. Są już ze sobą jakiś czas i być może jest szansa, że przerodzi się to w poważniejszy związek. Damian ma co do tego wielkie nadzieje, ale jest chyba trochę zbyt naiwny i za bardzo zauroczony Łukaszem, bo pewnych rzeczy nie dostrzega, niektóre go zaczynają mocno zastanawiać. Weekend będzie weekendem dziwnym, pojawią się postacie z przeszłości obu mężczyzn, a finał okaże się tragiczny.

Druga perspektywa to narracja Leona – ojca Damiana, który przyjeżdża do drogiego hotelu, na który go nie stać, a w którym zameldowani byli mężczyźni, by zrozumieć dlaczego teraz jego syn leży w szpitalu w śpiączce? Trzecią perspektywą jest narracja Simony, ciotki Damiana a siostry Leona. Ona też próbuje dowiedzieć się, co się wydarzyło jej ukochanemu bratankowi. Sama niestety jest bardzo ciężko chora, co ukrywa przed wszystkimi, ale to nie przeszkadza jej w poszukiwaniu prawdy. To w sumie prosta historia z ciekawym konceptem fabuły, historia, którą szybko się czyta, a postacie są naprawdę ciekawie zbudowane, tak po ludzku.

Polubiłam bardzo Simonę, kobietę na skraju życia i śmierci, która mimo wszystko jeszcze stara się uszczknąć dla siebie trochę szczęścia, być może w nieco niemoralny sposób. To kobieta, która już pogodziła się już ze swoim losem i żałuje, że nauczyła się żyć tu i teraz dopiero po tylu latach. Bardzo to dobra nauka dla czytelników, może banalna w stylu „korzystaj z życia, póki je masz”, ale jakże prawdziwa. No i jeszcze Leon, ojciec Damiana, który za wszelką cenę chce rozgryźć wydarzenia i bardzo się boi tego, co odkryje. Bo czy rodzic tak naprawdę zna swoje dziecko, czy tylko mu się tak wydaje?

Dobra książka. Czytałam już naprawdę mnóstwo brutalnych, strasznie mrocznych kryminałów, thrillerów – tutaj tego mroku, brutalności, jakiegoś wielkiego napięcia nie ma, choć każdy rozdział kończy się tu interesująco, ale była to ciekawa przygoda.

„Nie mogę ci powiedzieć” Jakub Bączykowski, wyd. Mięta, 2023

#współpracabarterowa

„Unterstadt” Ivana Šojat

„Dreptałam ciemną, nigdy porządnie nieoświetloną ulicą, ciągnącą się wzdłuż torów aż do ulicy Klajnowej. Pomyślałam: „Nic się nie zmieniło, nadal się boję tej ulicy”. Wojna przyszła i poszła, a tak naprawdę wszystko pozostało takie samo, miasto niczym uparty starzec, wracało do swoich nawyków. Ale potem zobaczyłam, że na niektórych ciemnych domach zamiast szyb nadal majtają źle przyklejone folie. Zapatrzyłam się w te wojenne blizny. Niektóre rodziny przekształciły się w dynastie i potężne rody, a niektóre, chyba niezaradne, nie mają pieniędzy, aby nawet po ośmiu latach zamienić folię na szyby. Widziałam blizny w kształcie gwiazd na fasadach nasączonych wilgocią nieba, które jesienią nie zna litości. Przez rozwalone piwniczne okienka domy dmuchały na mnie pleśnią. Pomyślałam, że ktoś albo coś złapie mnie za nogę z tej głębokiej i zapleśniałej ciemności, więc przyspieszyłam. Prawie biegłam, aż do ulicy Divaltowej” (str.11).

Tytułowy „Unterstadt” to z niemieckiego Dolne Miasto, część chorwackiego miasta Osijek, do którego przyjeżdża pewnego dnia Katarina. To jej rodzinne miasto, z którego dawno temu wyjechała. Wraca, bo otrzymała list od starej Frau Józefiny (przyjaciółki domu), w którym ta pisze, że matka Katariny jest umierająca. W czasie, który Katarina spędza w pociągu, jej matka Marija faktycznie umiera. Kobieta już na miejscu ma tylko Frau Józefinę, z którą może porozmawiać, spróbować zająć się rodzinnym domem. I tu zaczynamy poznawać historię całej rodziny. Bardzo skomplikowaną i trudną historię, pełną ukrytych tajemnic, niewypowiedzianych słów, tragedii i trudu życia podczas wojny. Perspektywy czasowe się przeplatają, dlatego czasem było mi się ciężko połapać w imionach i wątkach. Jednak uważam, że to bardzo dobra powieść, bardzo ciekawie napisana, zaznaczyłam w niej wiele fragmentów, bo raz, że piękny język, dwa, że mądre, wzruszające metafory.

Viktorija i Rudolf (pradziadkowie); Klara i Peter (dziadkowie); Marija, Antun, Adolf i Greta (dzieci Klary i Petera), Katarina i Filip (dzieci Mariji) – tak pokrótce rozpisałam sobie postaci (o ile dobrze wszystkich pokojarzyłam, przepraszam, jeśli nie). Cała ta wielopokoleniowa rodzina żyje w okupowanym Osijeku, bojąc się Ruskich, bojąc się Niemców, bojąc się w końcu chorwackich partyzantów. Cały ten czas żyją w bardzo trudnej rzeczywistości, wszystkie kobiety chronią swoją przeszłość w różny sposób, czego konsekwencje odczuwa każde kolejne pokolenie. Mężczyźni natomiast prowadzą swoje wewnętrzne boje i walki, często je przegrywając. Ukochana babcia Katariny – Klara (która też już od jakiegoś czasu nie żyje) jest najczęściej wspominaną osobą i najbardziej przez Katarinę kochaną, zbierającą czereśnie w sadzie, dziergającą pokrycia na poduszki, a pod koniec życia widzącą duchy i rozmawiającą z nimi. Uwielbiam ten opis: „Z oczu babci można było wszystko wyczytać. Smutek spowijał je szarymi zasłonkami, a gniew jakby odpalał jaskrawobłękitne żarówki. Jeżeli oczy są zwierciadłem duszy to dusza babci, wiecznie podparta na łokciach, niczym wścibska kobieta, czuwała nad swoimi ciągle otwartymi oczami. W odróżnieniu od niej mama jakby nie miała duszy. Jej oczy zawsze były wodniste, tępo błękitne. Ten Bóg babci przesadziła z oczami mamy, stworzył im ciut za duże szpary, przez co sprawiały wrażenie wybałuszonych, obojętnych na wszystko” (str.7). Z tego cytatu wyziera już postać matki, obojętnej na rzeczywistość, a przede wszystkim na córkę, która de facto tylko się jej bała, jej ciągłej krytyki i ciągłego braku miłości i czułości. Matka Katariny „bezlitośnie prała wszystko, co można było uprać” (str. 157), a ojciec z kolei „milczał i rozmawiał tylko z kotami i ptakami” (str. 157).

Opis uczucia, jakie Katarina żywi do matki mnie naprawdę „rozwalił” i może nie powinnam dawać tu tylu cytatów, ale naprawdę język autorki jest wspaniały: „Mama była wiecznie zdystansowana. Niczym dziki kot kręciła się dookoła mnie, jak wokół miski z pysznym mlekiem. Nigdy nie odważyła się zbliżyć, a ja w dzieciństwie tak naprawdę nie rozumiałam, że nie tędy droga, że to nie jest w porządku. Ten babci Bóg dał mi mamę jako wzór macierzyństwa. Tak wyszło. W rezultacie ja też całe życie krążyłam po orbicie mamy, nigdy jej nie dotykając” (str.313) . Z czego wynikała obojętność matki?

Ta powieść jest, uważam, bardzo uniwersalna, bo w jakich czasach byśmy nie żyli, to w każdych, istnieją rodziny mające problemy, sekrety, żale, miłości, smutki i tragedie. W każdych też czasach, przeszłość kładzie się cieniem na teraźniejszości i wywołuje konsekwencje w przyszłości. Ta powieść to nie tylko ogromna doza historii kraju rodzinnego autorki, ale też opowieść o tożsamości, o jej utracie, o strachu i o tym, co pod wpływem tego strachu się robi, o tym co się w ogóle robi dla dobra kogoś bliskiego, poświęcając jednocześnie siebie i swoje wartości. Ale to też przykład tego, jak często ukrywanie prawdy prowadzi do nieporozumień i skrywanego, nigdy nie wyznanego bólu. Warto.

„Unterstadt” Ivana Šojat, przekład Siniša Kasumović, wyd. Biblioteka Słów 2023

#współpracabarterowa

„Wyspa łotrów” Michał Wierzba

Sięgnęłam po ten kryminał kompletnie nie znając autora. Miałam ochotę na całkowicie nieznane dla mnie rejony pisarskie, jeśli chodzi o ten gatunek (który, nie ukrywam bardzo lubię i czytuję dla rozrywki). Książka okazała się być całkiem niezła i wciągająca, choć że tak powiem d… nie urywa. Niemniej, bawiłam się okey.

Mamy tu historię emerytowanego policjanta, Horsta Millera, który marzy jeszcze o szczęśliwym życiu, zatem kiedy w nim pojawia się tajemnicza i ekscentryczna Sirene (około dwadzieścia lat młodsza od niego kobieta), Horst popada w pewnego rodzaju ekstazę. Jest zakochany i to szaleńczo. Dla Sirene gotów jest zrobić wszystko, choć nie do końca ją dobrze zna, nawet zbytnio nie kojarzy jej prawdziwego imienia.

W drugiej linii czasowej mamy dwóch konwojentów: Glacę i Fifty’ego, którzy kradną grubą kasę, a potem chcą siebie nawzajem przechytrzyć. To taki troszkę poboczny (wg mnie) wątek, ale splecie się on z wątkiem o Sirene, która pewnego dnia zniknie. Co się wydarzyło i wydarzy, tego już nie powiem, wiadomo.

Ważnymi postaciami będą też Janek i Alicja – para, która będzie pomagała Horstowi w śledztwie dotyczącym zniknięcia Sirene. Kim tak naprawdę jest ta kobieta? O co chodzi z tytułową wyspą łotrów?

No i właściwie tyle o fabule. Wszystkie wątki się będą splatać i finał okaże się dość zaskakujący. Morał z tej książki? Nie ufaj nikomu, zanim go nie sprawdzisz, a nawet jeśli sprawdzisz, to i tak nie ufaj. Autor dość dobrze wykreował postacie. Są interesujące, mają swoje zalety i wady, swoją historię. Jak to w kryminale/sensacji, bardziej jednak chodzi tu o akcję, która jest dość płynna i fajnie skonstruowana. Całkiem niezła książka.

„Wyspa łotrów” Michał Wierzba, Wydawnictwo Muza, 2024

„Kontratak. Gniewni trzydziestoletni” Won-Pyung Sohn

„Spacerowałam po parku wewnątrz kompleksu. W oczy rzucały się ćwiczące osoby. Pracowały nad mięśniami za pomocą żelaznych urządzeń, biegały po kolistym torze, tracąc oddech i rumieniąc w słońcu skórę. Ludzie tak się starają… Czułam pieczenie w klatce piersiowej. Kiedyś w końcu nie dam rady wejść w „jutro”. Kiedyś utknę w „dzisiaj”, od którego chcę uciec. Skończę, biegając w kółko po tym samym torze w nieskończoność… Idąc bezmyślnie, niespodziewanie nabiłam sobie siniaka. -Dlaczego włóczysz się pod prąd?! Wpadasz na ludzi! Starsza pani w sportowym stroju posłała mi ostrzegawcze spojrzenie i zamaszystym krokiem zniknęła z pola widzenia. Trochę mnie to otrzeźwiło, zdałam sobie sprawę, że jako jedyna idę w przeciwnym kierunku. Nawet w tym małym parku jest kierunek, w którym należy się kręcić. Jeśli pójdę w złą stronę, stanę się kimś bezmyślnym, kto krzywdzi innych”.

Pierwsza przeczytana w tym roku książka i przyznaję, że od razu do mnie trafiła. Podtytuł to „Gniewni trzydziestoletni” i choć ja już od dawna nie mam trzydziestu lat, to jednak dzielę z bohaterką o pospolitym imieniu Ji-hye pewne emocje i odczucia. W życiu nie zawsze wszystko układa się tak, jak by się chciało, praca bywa upierdliwa, nie jest naszym marzeniem, wykonujemy ją, bo musimy, bo tak jest skonstruowany świat, w którym trzeba zarabiać i napędzać kabzę przełożonym. Biegamy jak chomik w kołowrotku i nie widzimy żadnego światełka w tunelu na zmianę naszego życia, na rozwój, samorozwój, brakuje nam często czasu, motywacji, siły, pieniędzy. Pasja ginie gdzieś przytłoczona przez rzeczywistość.

Ji-hye pracuje jako stażystka w pewnej Akademii, która organizuje różnego rodzaju zajęcia, wykłady. Kobieta kopiuje dokumenty, układa krzesła w sali wykładowej, mieszka w wynajętym mieszkaniu w podpiwniczeniu, jest samotna i ma zmyślonego chłopaka. Kiedy na staż przychodzi jej równowieśnik, chłopak, którego podejście do życia budzi w Ji-hye ochotę na zmianę i bunt, pojawia się w jej głowie sporo innowacyjnych myśli, pomysłów, odczuć. Kobieta zaczyna walczyć o siebie, mimo swojej skrytości i nieśmiałości, głośniej zaczyna mówić o swoich emocjach. „Nigdy nie byłam typem lidera, kogoś, kto wychodzi o krok do przodu. Raczej należałam do tych, którzy chowają się lub robią uniki”. Również taka jestem, nie lubię się wychylać, wolę żyć spokojnie, spełniać swoje marzenia po cichu i małymi krokami. Na Ji-hye spada nagle olśnienie, że przecież zwyczajność nie popłaca, można (a i to bardziej przy pomocy jej znajomych, których pozna) nagle stać się zauważalnym i coś znaczyć. Zaczyna się manifestowanie sprzeciwu wobec władzy, wobec wyzysku, walka o sprawiedliwość – ot, taki mały fight club.

Ale czy faktycznie będzie to zgodne z jej charakterem? Czym jest tytułowy kontratak i czy ma on sens? Jak wiele bitew w sobie trzeba przegrać, żeby wygrać spokój, spełnienie ?

To powieść o poszukiwaniu i odkrywaniu siebie. „Pożyjesz, to zrozumiesz. To, że każdy ma w głębi swojego serca niezliczoną ilość osób o różnych powłokach i kształtach”, powie jej menadżerka. To od okoliczności i samoświadomości zależy, która z tych „osób” będzie w danym momencie życia prawdziwie obecna. Tak sobie myślę, że wiele jest na świecie osób, które czują się niewidzialne, anonimowe, zwykłe. Ale z drugiej strony ta „zwyczajność” często też może stać się wielką zaletą (czego i Ji-hye się dowie). I teraz pytanie, które zadaje autorka książki we fragmencie „Od tłumaczki”: „Chciałam zapytać ciebie i siebie: Jakim dorosłym pragniesz zostać? Jak zapamiętasz i zapiszesz czas, który jest teraz? Nawet jeśli kontratak nie zadziała, to czy nie warto mieć głęboko w sercu i umyśle chociaż jednej prawdziwej intencji, woli, pragnienia?”. Z tym Was zostawiam.

Podobała mi się ta książka. Nie musimy być trzydziestolatkiem, by ją czytać. „Naprawdę, prawdziwi, my” – to akurat możemy odkryć w każdym wieku. Oby!

„Kontratak. Gniewni trzydziestoletni” Won-Pyung Sohn, przekład Edyta Matejko-Paszkowska, Wydawnictwo Mova, 2024.

A tutaj przeczytacie o mojej opinii na temat poprzedniej książki tej autorki: „Almond”

„Zagubiony w raju. Prawdziwa historia życia Anthony’ego Bourdaina” Charles Leerhsen

„To, co innych drapie, mnie rozdziera na strzępy” – to słowa Gustawa Flauberta, które rozpoczynają część trzecią tej książki, wyjątkowego portretu nieoczywistej postaci, jaką był Anthony Bourdain – amerykański kucharz, buntownik, pisarz, ale też narkoman, alkoholik. Słowa te chyba dość dobrze odzwierciedlają charakter Bourdaina, jego wrażliwość, a właściwie nadwrażliwość, nieśmiałość, choć uważany był przez cały świat za gwiazdora tv (głównie ze względu na program „Bez rezerwacji”), zagubienie. To, o czym marzył i to co osiągnął przytłoczyło go. Życie osobiste nie było usłane różami, choć mogłoby się takie wydawać. No a rok 2018, czerwiec, zaznaczył się dla fanów Bourdaine okrutnie, bo oto ten niepokorny, wyluzowany, potrafiący w niebanalny sposób łączyć podróże po świecie z promowaniem lokalnych kuchni, a nade wszystko umiejący się wtopić w każde tło, każdą społeczność jak mało kto – wziął i się powiesił na klamce w hotelowym pokoju. W wieku lat 62.

Ta książka ukazuje w bardzo odważny i obiektywny sposób różne etapy życia Bourdaina: dzieciństwo, szkołę, studia, kontakty z narkotykami, pierwsze prace, a właściwie harówki w jakichś podrzędnych barach, potem już lepszych restauracjach, jego drogę od pomywacza do szefa kuchni, aż po wielkiego gwiazdora reporterskich programów telewizyjnych. Śledzimy jego życie, jego szukanie swojej drogi, małżeństwo jedno, drugie, no i ten ostatni związek z kontrowersyjną Asią Argento, która to swoim zachowaniem, według wielu, doprowadziła Bourdaina do samobójstwa. Czy faktycznie? Możemy tylko starać się łączyć kropki. Bo powodów takiej decyzji było, myślę, wiele… Nie mnie oceniać. Zresztą to nie jest też zamysłem tej książki.

Czytałam, zaznaczałam niektóre fragmenty i zastanawiałam się, jak bardzo ten człowiek był samotny i pogubiony, choć z pozoru wydawało się, że ma tak wiele, że tyle osiągnął i kurde, powinien być szczęśliwy. Jak musiało być dla niego męczące to ciągłe stawianie czoła sławie, ciągłe skazywanie się na bycie TYM Anthonym Bourdainem, tym, który stał się egoistyczny, zarozumiały i zdegustowany ludźmi. Nie autentyczny, a może za bardzo autentyczny właśnie? Jak wiele rozczarowań w życiu go dotknęło? Kiedy marzysz od dziecka, aby zostać pisarzem i w wieku 39 lat wydajesz swoją książkę po której właściwie nadal nikt cię nie kojarzy, a ty i tak musisz iść na drugi dzień do pracy, to co dalej. Kim tak naprawdę jesteś? Czy jesteś coś wart? „Tak naprawdę nie jestem fajny” twierdził.

Leerhsen wykonał kawał dobrej roboty. Przez tę książkę się płynie, jest napisana ciekawie, wciągająco, nie tak sucho jak inne tego typu „biografie”. Sporo tu też amerykańskich ciekawostek z lat 70-80. Ta książka jest też napisana z pewnego rodzaju podziwem dla Bourdaina, który pomimo swojej mrocznej osobowości, głęboko skrywanych kompleksów i dość obrzydliwego momentami prowadzenia się, jednak był bardzo ciekawym człowiekiem. Skomplikowanym, ale błyskotliwym. Zmęczonym, ale ciekawym nadal świata. Warto przeczytać, choć oczywiście polecam również wydane wcześniej w Polsce (aczkolwiek teraz trudno dostępne) książki autorstwa samego Bourdaina, z których mocno Leerhsen czerpie, krótki spis tutaj.

„Zagubiony w raju. Prawdziwa historia życia Anthony’ego Bourdaina” Charles Leerhsen, tłumaczenie Arkadiusz Czerwiński, Wydawnictwo Buchmann, 2023