„Wyspa łotrów” Michał Wierzba

Sięgnęłam po ten kryminał kompletnie nie znając autora. Miałam ochotę na całkowicie nieznane dla mnie rejony pisarskie, jeśli chodzi o ten gatunek (który, nie ukrywam bardzo lubię i czytuję dla rozrywki). Książka okazała się być całkiem niezła i wciągająca, choć że tak powiem d… nie urywa. Niemniej, bawiłam się okey.

Mamy tu historię emerytowanego policjanta, Horsta Millera, który marzy jeszcze o szczęśliwym życiu, zatem kiedy w nim pojawia się tajemnicza i ekscentryczna Sirene (około dwadzieścia lat młodsza od niego kobieta), Horst popada w pewnego rodzaju ekstazę. Jest zakochany i to szaleńczo. Dla Sirene gotów jest zrobić wszystko, choć nie do końca ją dobrze zna, nawet zbytnio nie kojarzy jej prawdziwego imienia.

W drugiej linii czasowej mamy dwóch konwojentów: Glacę i Fifty’ego, którzy kradną grubą kasę, a potem chcą siebie nawzajem przechytrzyć. To taki troszkę poboczny (wg mnie) wątek, ale splecie się on z wątkiem o Sirene, która pewnego dnia zniknie. Co się wydarzyło i wydarzy, tego już nie powiem, wiadomo.

Ważnymi postaciami będą też Janek i Alicja – para, która będzie pomagała Horstowi w śledztwie dotyczącym zniknięcia Sirene. Kim tak naprawdę jest ta kobieta? O co chodzi z tytułową wyspą łotrów?

No i właściwie tyle o fabule. Wszystkie wątki się będą splatać i finał okaże się dość zaskakujący. Morał z tej książki? Nie ufaj nikomu, zanim go nie sprawdzisz, a nawet jeśli sprawdzisz, to i tak nie ufaj. Autor dość dobrze wykreował postacie. Są interesujące, mają swoje zalety i wady, swoją historię. Jak to w kryminale/sensacji, bardziej jednak chodzi tu o akcję, która jest dość płynna i fajnie skonstruowana. Całkiem niezła książka.

„Wyspa łotrów” Michał Wierzba, Wydawnictwo Muza, 2024

„Porzucenie kota. Wspomnienie o ojcu” Haruki Murakami

To było dość dziwne doświadczenie. Lubię Murakamiego za powieści, natomiast tu mamy do czynienia z krótką, właściwie bardzo krótką opowieścią / esejem / zlepkiem informacji na temat ojca pisarza. Napisane to wszystko jest w bardzo suchy sposób, taki bezpłciowy troszkę. Murakami za dużo o swoim ojcu nie wie, przytacza wiele informacji z czasów wojny, ale tak naprawdę chyba nie do końca umie powiedzieć o swoim ojcu coś dobrego. Widać, że ma do niego żal, czuć dystans, a tytułowe porzucenie kota, które miało miejsce na plaży, gdy Haruki był dzieckiem, chyba odbiło się zbyt mocno na psychice autora. Nie dziwi mnie to zresztą.

Jak Haruki Murakami pisze „urodziłem się w rezultacie różnych przypadkowych wydarzeń i gdyby losy ojca potoczyły się nieco inaczej nie istniałbym. Tak działa historia – z niezliczonych możliwości wyłania się tylko jedna nada rzeczywistość.” No fajnie, że się urodził, bo inaczej nie byłoby tych wszystkich powieści, niemniej czuć w tym zdaniu smutek i jakiś wyrzut, rozgoryczenie?

Fakt, że gdy Murakami został sławnym pisarzem, jego stosunki z ojcem bardzo się rozluźniły i nie rozmawiali z sobą przez około 20 lat, mówi wiele. Gdy nie ma się bezpośredniego kontaktu z rodzicem przez tak długi czas, nic dziwnego, że mocniej zasklepiają się urazy, dystans rośnie i właściwie człowiek, który nas spłodził, staje się dla nas kompletnie obcy. Haruki Murakami sam przyznaje, że wolał skupić się na swojej karierze, zamiast pielęgnować więzy krwi. Wymaga dużej odwagi przyznanie się do tego, bo przecież wielu czytelników może się zrazić do takiego podejścia i powiedzieć: „O, ale egoista!” Cóż, nie nam oceniać. Widocznie były ku temu jakieś powody, a nawet jeśli nie, cóż, każdy ma prawo jakiegoś wyboru.

Cały czas w tej książce wybrzmiewa rozczarowanie ojca synem, nawet jeśli chodzi o oceny w szkole, toteż może dlatego te więzi nie były tak trwałe jak być powinny. Cały czas brakuje mi w tym wszystkim miłości. Smutne.

„Do­wie­dzia­łem się, że trud­niej jest skądś zejść, niż się tam wdra­pać. Można to uogól­nić w ten spo­sób: sku­tek cał­ko­wi­cie po­chła­nia przy­czy­nę i od­bie­ra jej moc. W nie­któ­rych wy­pad­kach za­bi­ja to koty, a w in­nych może zabić i czło­wie­ka.”

Niemniej, sam sposób pisania o tym był dla mnie dość meczący, a fragmenty (dość spore) o wojnie nużyły mnie. Rozumiem, że wojna wpłynęła na ojca Harukiego bardzo mocno i rozumiem zamysł autora, by o tym wspomnieć, że ma to wpływ na pokolenia itp, ale jednak… nie mogłam przez to przebrnąć i w sumie niewiele zapamiętałam.

Książeczka ma ok. 80 stron, kilka ilustracji, ale oczekiwałam czegoś więcej. Uważam, że bardziej potrzebne było napisanie tego samemu autorowi aniżeli czytelnikom. I choć doceniam, że to bardzo osobista historia i nie powinnam jej oceniać czy się czepiać, to czuję lekkie rozczarowanie.

„Porzucenie kota. Wspomnienie o ojcu” Haruki Murakami, przekład Anna Zielińska – Elliott, wyd. Muza, 2022

„Houston lecimy!” Paul Dye

Jestem dziś w trakcie oglądania transmisji na kanale Youtube NASA ze spaceru kosmicznego Kate Rubins i Victora Glovera, którzy wyszli z ISS w przestrzeń kosmiczną, by ulepszyć (zrobić upgrade) jeden z paneli słonecznych stacji. Nie wnikam w to, co robią konkretnie, bo i tak nie znam się na tym w ogóle. Fascynuje mnie sam widok i wydarzenie. Fascynuje mnie to, jak długo trwało, zanim opuścili śluzę (airlock) w ISS, to jak długo zakłada się specjalny skafander do czynności podczas EVA (Extra – Vehicular Activity), fascynuje mnie to, o czym rozmawiają, jak wiele procedur należy odhaczyć, by wszystko powiodło się z sukcesem. Wszystko musi „checked”. Coś niesamowitego, ta cała otoczka kosmiczna, a do tego ich wiedza jako astronautów, mechaników, odwaga i matematyczna precyzja mnie powalają. No i fakt, że kobieta działa tam dzisiaj przypięta linką do stacji to już w ogóle… (zresztą w NASA jest dużo kobiet, i to jest super!)

I tak nawiązując do tego, co oglądam, to wiele rzeczy wyłapuję (albo wydaje mi się, że rozumiem ;)) właśnie po lekturze książki. Łączenie się z MCC (czyli Mission Control Center) w Houston i widok tych wszystkich biurek z monitorami – jakże inny teraz od tego, co opisuje Paul Dye… wszystko wyglądało zupełnie inaczej jakieś 30-40 lat temu. Niesamowite. Sam autor przeszedł długą i wieloletnią drogę kariery w NASA, gdzie znalazł się właściwie przypadkiem. Od zawsze interesowały go bardziej kwestie lotnicze: samoloty i ich konstruowanie, ale kiedy na studiach otrzymał okazję stażu w Nasa, nie zawahał się, chciał spróbować i został tam aż do emerytury, awansując na kolejne szczeble kariery dzięki swojej przeogromnej wiedzy, umiejętności analitycznego myślenia, skupienia i ciężkiej pracy przede wszystkim. Niewyobrażalnym dla mnie jest wchłonięcie takiej ilości informacji dotyczących praw fizyki, mechaniki orbitalnej, budowy wahadłowców, astronomii, matematyki i tych wszystkich procedur na milion pięćset stron maszynopisu….No a aby zostać tzw. Flight Controler czy już Flight Director, czyli głównodowodzącym dyrektorem lotów w NASA, należy jeszcze umieć połączyć wiedzę z tych wszystkich dziedzin, aby misja w którą jest się zaangażowanym (a Paul Dye był zaangażowany w 39 misji) nie stała się katastrofalna w skutkach. „Ktoś porównał kiedyś dyrektora lotu do dyrygenta orkiestry – nie byliśmy wirtuozami poszczególnych instrumentów, ale z kazdego udałoby się nam wydobyć dźwięk, a co najważniejsze, wiedzieliśmy, jak mają brzmieć razem, gdy gra się na nich dobrze”.

Ta książka nie jest łatwa w lekturze. Szczegółowość w opisach budowy wahadłowców, które NASA wynosiło w kosmos w ciągu wielu lat może zniechęcić, ale doceniłam to, że Paul Dye dzieli się tą wiedzą z czytelnikami tak po prostu. Również rozdziały, gdzie objaśniane są różnego rodzaju skróty, którymi posługują się pracownicy NASA mogą być męczące, ale dla mnie było to przeciekawe, choć faktycznie trudne do zapamiętania jak na pierwszy (czy nawet piąty) raz. Niemniej jednak, wiem już co oznacza Capcom, FCR, MCC i EVA (wymienione wyżej), EECOM, MMACS, czy też Sim Supa albo FIDO. Fascynujące to wszystko jest dla mnie i zupełnie z innego świata. Warto wychodzić ze swojej strefy komfortu i zagłębiać się w coś nieznanego…a z tej książki można się dowiedzieć tylu rzeczy…. Przede wszystkim poznajemy obraz pracy w NASA: jak wygląda nabór na różne stanowiska, kto jest za co odpowiedzialny (a uwierzcie, tych osób jest mnóstwo!), jak mniej więcej wyglądają egzaminy i szkolenia (a przynajmniej jak wyglądały w latach 80-90 tych, bo to wtedy Paul Dye rozpoczynał swoją karierę), no i przede wszystkim mamy tu przekrój przez lata misji wahadłowców, przez budowę Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS), a wcześniej pracę (jeszcze radzieckiej) załogowej stacji MIR. Paul Dye opisuje to wszystko w bardzo interesujący sposób biorąc pod uwagę sam rozwój Nasa i historię rozwoju technologii, choć nie ukrywam, że nie czytało mi się tego super płynnie przez cały czas. To głównie ze względu na tematykę, która przecież jest bardzo specyficzna i trudna do „ogarnięcia” dla osoby takiej jak ja, która ma jednak umysł humanistyczny, a nie ścisły. Mimo to, bardzo dużo jest tu też elementów przystępnych dla „normalnego” człowieka, sporo humorystycznych sytuacji, opisy poczty pneumatycznej (sprzed epoki e-maili), opisy lotów i nawet niektóre elementy mechaniki orbitalnej wcale nie były jakieś „kosmicznie” trudne do zrozumienia.

Polecam tę książkę, jeśli chcecie zaznajomić się z taką tematyką, poznać kulisy pracy w NASA, ale przede wszystkim poznać Paula Dye – to przeciekawa osobowość z dużą dozą pokory i odwagi – to też przykład człowieka, który swoją ciężką, naprawdę ciężką pracą doszedł tak daleko… od stażysty do najdłużej pełniącego obowiązki dyrektora lotów NASA.

Czytałam egzemplarz recenzencki, ( sporo literówek, czego nie lubię), a premiera książki 10 marca.

„Houston lecimy!”, Paul Dye, tłumaczenie Stanisław Bończyk, Wydawnictwo MUZA 2021

„Miała umrzeć” Ewa Przydryga

„Chodzi głównie o nie, o wyzwania jakie stawiamy sobie z Iggy, Łukim i Kamilem. Działają na mnie jak narkotyk, są pobudzające i ożywcze. Poza treningami na pływalni to jedne z tych nielicznych chwil, w których czuję się naprawdę żywa. Jest w tym chyba nawet coś więcej. Na ten ulotny moment staję się nieśmiertelna. Gdzieś z tyłu głowy jednak, zawsze wtedy kiedy losujemy kartkę z nowym wyzwaniem, czai się czarna myśl, że może tym razem nadejdzie koniec. Tak po prostu, bez ostrzeżenia. Że ta ampułka mocy się końcu się wyczerpie, a my przesuniemy się nad samą krawędź i zrobimy o jeden krok za dużo”.

„Miała umrzeć”, to kolejna książka autorki „Bliżej niż myślisz”. To wciągająca, dość mroczna opowieść o odkrywaniu tajemnic z przeszłości głównej bohaterki Leny. Narracja prowadzona jest tutaj dwutorowo: z perspektywy Leny właśnie w 2019 r., oraz z perspektywy Ady w 1998 r. Czy coś łączyło obie bohaterki? Owszem.

Kim jest Ada? Jest nastolatką, zagubioną, zostawioną samopas przez matkę alkoholiczkę i ojca-detektywa, którego bardziej interesują szemrane interesy. To dziewczyna pełna skrajności: z jednej strony wrażliwa, kochająca najmocniej na świecie swoją młodszą siostrzyczkę, a z drugiej strony igrająca z życiem przywódczyni swojej paczki (jak w cytacie na początku mojej notki). To jednocześnie świetnie przedstawiony przykład dojrzewania nastolatki, która chciałaby być w życiu kimś ważnym, mieć wszystko, co najlepsze, być szczęśliwą w fajnej rodzinie, ale która, z drugiej strony ma dosyć, chce, by to wszystko się skończyło, słucha mocnej muzyki, by zapomnieć o „pustej”, pozbawionej wartości, rzeczywistości, i zakłada bluzy z kapturem, by się schować i zniknąć. „Bardziej niż człowiekiem czuję się teraz zaszczutym zwierzęciem. Ranną sarną, która ledwie i tylko na chwilę wyślizgnęła się z sideł kłusownika. Wkrótce i tak przyjdzie jej czas, wkrótce i tak trzeba będzie ją dobić”.

Kim jest Lena? Artystką, rzeżbiarką, którą poznajemy w momencie, gdy odbywa się jej wernisaż. Jest zadowolona, że przyszło dużo ludzi, że jej kariera toczy się w dobrym kierunku, że z jej chłopakiem Filipem jest całkiem nieźle, ale to kobieta, która miewa koszmarne sny, w którym pojawia się nóż, krew i dziwne postacie, która nie umie ułożyć sobie tak naprawdę życia, bo miewa wiele lęków, jest jakby „wyzuta” z głębszych uczuć, nie wie, czy tak naprawdę potrafi kochać. Wychowywała ją ciotka, ponieważ rodzice zginęli w wypadku, a ciotka nie do końca umiała okazywać uczucia. Lena ma dość nijakie wspomnienia, czuje się niepewnie, bo cały czas musi uczyć się budowania relacji z ludźmi.

Na wernisażu pojawia się mężczyzna, przebrany za klauna, który mówi, że ją pamięta. Wydaje się być bardzo zaskoczony jej widokiem. Prosi, by przyszła z nim porozmawiać następnego dnia na molo w Sopocie. Lena jest bardzo zaskoczona, zaszokowana i czuje, że coś dziwnego się zaczyna dziać. Skąd ten mężczyzna ją zna? Dlaczego ona go nie pamięta? Co takiego powiedział, co zburzyło jej spokój ducha? Kobieta wybiera się ostatecznie na spotkanie z nim, ale kiedy dociera na molo, okazuje się, że jest tam już policja, a mężczyzna, który w przebraniu klauna grał tam co dzień na saksofonie, został zamordowany.

Od tego momentu życie Leny zmienia się, ona sama zaczyna zastanawiać się, kto mógł zabić mężczyznę, kim on w ogóle był, czego chciał od niej? Postanawia zadziałać na własną rękę, dowiedzieć się więcej, no i z czasem kolejne elementy puzzli wskakują na swoje miejsce: okazuje się, że koszmarne sny mają rację bytu, a całe dotychczasowe życie Leny było jednym wielkim kłamstwem. Nic już nie jest takie samo, poszukiwanie własnej tożsamości zaczyna stanowić dla kobiety cel. I choć nie będzie to ani łatwe, ani bezpieczne, to mroczna przeszłość w końcu wyjdzie na jaw.

Niesamowicie ciekawa książka. Autorka posiada umiejętność budowania akcji i nastroju, ale też interesująco buduje postacie. Czuje się tu sporo wiedzy psychologicznej, widać z czego wynikają pewne zachowania (zarówno u młodzieży: Ada, jak i u dorosłych: Lena), dlaczego ktoś ma taki a nie inny ogląd rzeczywistości, dlaczego może mieć problem z emocjami, uczuciami oraz jak ciężko jest dotrzeć do momentu, w którym można zrozumieć słowa: „Podobno zostaliśmy stworzeni po to, by płynąć środkiem strumienia, a nie po to, żeby stać na brzegu”. To nie tylko psychologiczna, mroczna opowieść. Wpleciona jest tu też niewielka doza kryminału czy thrilleru, co rzeczywiście ujawnia się najlepiej w końcówce książki. Podobało mi się i czekam na więcej książek Ewy Przydrygi.

„Miała umrzeć” Ewa Przydryga, wydawnictwo Muza, 2020

„Nieuporządkowane życie planet” Paul Murdin

103863223_2988907501158690_2672841572750413249_o

„…astronomowie niemal na co dzień badają galaktyki na różnych etapach ich życia. Posługując się językiem biologii, można by powiedzieć, że przyglądają się najpierw dzieciom w szkole, potem klientom w galeriach handlowych i wreszcie seniorom w domach spokojnej starości, a następnie wnioskują na tej podstawie, jak przebiega proces starzenia. O społecznościach żyjących w miastach, mówi się, że dzieli je odległość, i podobnie, galaktyki rozrzucone we wszechświecie również dzieli odległość, tyle że mierzy się ją w latach świetlnych, dla których można znaleźć ekwiwalent czasowy. Okres, jaki astronomowie mogą w ten sposób obserwować, to ponad 90 procent wieku wszechświata, w zaokrągleniu 12 miliardów lat”.

To książka, którą czytałąm długo, nie ma tu akcji czy fabuły, to popularno-naukowa pozycja, napisana dość przystępnym językiem, choć kwestie tu poruszane do łatwych nie należą. Kosmos jest dla mnie jedną wielką tajemnicą, fizyka również. Astronomia tym bardziej. Odległości, rozmiary, wymiary, przytaczane przez autora wywołują u mnie przeogromne zadziwienie, niedowierzanie i mnóstwo pytań. Ciekawi mnie ten ogrom, zastanawia i podziwiam astronomów, fizyków, badaczy za ich wiedzę, podziwiam ludzkość w ogóle za wynalezienie technologii, która pozwala na badanie odległych planet, gwiazd, księżyców itp. NIESAMOWITE.

Jednym słowem to książka, która daje rys temu, czym są planety, jak są zbudowane, jak powstały, jaka panuje na nich temperatura, skąd się wzięły pierścienie Saturna, w jakiej odległości od Słońca i Ziemi się znajdują, a naprawdę są to niezmierzone ilości kilometrów, o czym przecież wiedziałam, ale czytając te liczby, rozdziawiałam buzię nie raz. Poza tym, dowiadujemy się, jak powstały kratery na Księżycu, dlaczego wyginęły dinozaury na Ziemi, poznajemy szczyt na Marsie, trzy razy wyższy niż Everest, kto odkrył Ceres (planetę, która nie urosła), dlaczego Jowisz śmierdzi, czym jest Ultima Thule, skąd takie a nie inne nazwy planet, etc.

Paul Murdin, autor książki, przywołuje wiele razy znane nazwiska: badaczy, odkrywców, astronautów,  w tym m.in, Galileusza, Kopernika, Herschela (który sam wymyślał i budował teleskopy, odkrywcę planety Uran w 1781r.), czy Williama Andersa, członka załogi Apollo 8, który z orbity Księżyca, wykonał w 1968r. jedno z najbardziej popularnych zdjęć publikowanych przez Nasa: „Wschód Ziemi”: 

800px-NASA-Apollo8-Dec24-Earthrise
żródło: NASA, zdjęcie „Earthrise”, William Anders

A oto co powiedział o tymże widoku Jim Lovell, drugi z członków misji Apollo 8: „Tam w górze, świat jest czarno-biały. Nie ma żadnych barw. W całym wszechświecie, gdziekolwiek by spojrzeć, jedynym kolorowym punktem była Ziemia… To był najpiękniejszy widok, jaki można było zobaczyć na całym niebieskim firmamencie. Tu na dole ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, co mają”. To nie jedyny cytat, jest tu wiele wypowiedzi różnych, znanych w astronomicznym świecie osób, zamieszczonych według mnie po to, by ubarwić książkę, zaciekawić bardziej czytelnika, by nie były to tylko suche fakty, choć przyznaję, że i te fakty czyta się z niekłamaną przyjemnością. Oczywiście, jeśli jesteście zainteresowani tematyką. 

To przeciekawa pozycja, która nie tylko pokazuje nam jak kształtowała się nasza galaktyka, ale również jak niewiele jeszcze o niej wiemy, ile jeszcze, mimo ogromnych osiągnięć technologicznych i lat badań, obszarów wszechświata jest niezbadanych. Poznajemy nie tylko znane nam już planety, czy niedawno odkryte planety karłowate, ale też niektóre z księżyców (np. Jowisza: Io, Europa, Ganimedes i Kallisto, czy Saturna: Tytan czy Enceladus), w tym nasz, który choćby dzisiaj jaśniał na niebie w swojej pięknej pełni. Tak na marginesie, wiecie, że na Enceladusie są kriowulkany, a lot sondy z Ziemi na Tytana trwał siedem lat? To daje m.in. obraz odległości… Dowiadujemy się też (o ile w ogóle można to zrozumieć, dla mnie czarna magia, ale fascynująca ;)) czym jest prawo Titiusa-Bodego, jak wyglądał model Układu Słonecznego stworzony przez Keplera w 1595r. (!). Dodam, że rok później powstała praca autorstwa Keplera, pod tytułem, jakże pięknym: „Zwiastun rozprawy kosmograficznej traktującej o tajemnicy kosmosu; o podziwu godnych proporcjach sfer niebieskich oraz o prawdziwych i właściwych przyczynach ich liczby, wielkości i ruchów okresowych; przedstawione za pomocą pięciu foremnych brył geometrycznych” (jaką trzeba mieć wiedzę!! Niepojęte…).

Każdy rozdział opatrzony jest wstępem, w którym autor podaje kilka najważniejszych informacji o klasyfikacji planety czy satelity, odległości od Słońca, okresie orbitalnym, średnicy, okresie obrotu, temperaturze. Ale jest tu również dodatek o nazwie: „tajemna skarga” lub „tajemne życzenie”. W przypadku Neptuna mamy n.p. „Jowisz i Saturn zmówili się, żeby mnie odepchnąć, i doprowadzili do tego, że musiałem zamienić się z Uranem miejscami”, a w przypadku Jowisza: „Jestem najwyższym władcą Układu Słonecznego, ale nigdy nie mogę zaznać spokoju – przez ostatnie 450 lat boli mnie głowa z powodu tej strasznej burzy, a na dodatek wciąż poszturchują mnie te nieznośne komety”. Resztę takich opisów zostawiam już w tajemnicy, przyznaję, że to ciekawy zabieg, często wywołujący uśmiech, pozwalający zapamiętać najważniejsze fakty. 

Przeciekawa, powtórzę, pozycja. Dla osób interesujących się kosmosem, szczególnie, choć uprzedam, że czytać trzeba w skupieniu i nie wszystko da się zrozumieć. Szkoda, tylko, że nie ma w niej żadnych fotografii. To jedyny minusik. 

„Życie planet to mieszanina zdarzeń uporządkowanych i przypadkowych. Nasze własne życie składa się z takiej samej mieszaniny, ale nie tylko zdarzeń, lecz także uporządkowanych, racjonalnych myśli i nieuporządkowanych, nieracjonalnych spekulacji”.

„Nieuporządkowane życie planet” Paul Murdin, tłumaczenie Jolanta Sawicka, wydawnictwo Muza S.A., 2020

„Bliżej, niż myślisz” Ewa Przydryga

DSC08602

„Wokół siebie mam tylko znikający powoli zapach matki i cuchnące wilgocią ściany, w żołądku pustkę, a nad głową gwiazdy – znak, że musze siedzieć zamknięta w kotłowni przynajmniej od kilku godzin. Wydaje mi się, że patrzę na niebo spod lustra wody, ale w rzeczywistości to tylko zaparowana szyba. Tyle dzieli mnie od normalnego świata. Przez mały uchylony lufcikdo pomieszczenia wpada strumień chłodnego powietrza, a ja, ubrana tylko w top i szorty, cała się trzęsę. Kule się i oplatam ciało rękami, ale to nic nie pomaga. [….] Bardziej niż kiedyś powstrzymuję się przed waleniem pięściami w zamknięte drzwi, przed przywołaniem matki i błaganiem jej o przebaczenie. To zawsze odnosi odwrotny skutek i tylko wydłuża moją karę. Kiedyś byłam jak małe zwierzątko, wiłam się i wierzgałam na oślep. Teraz nauczyłam się już, że to ona ustala reguły i jeśli chcę przetrwać, muszę się do nich dostosować. Jeszcze przez jakiś czas. Tylko ta myśl trzyma mnie przy życiu”. 

Przytoczyłam ten fragment, bo traumatyczna przeszłość bohaterki, która teraz już jest dorosłą kobietą, jest bardzo ważnym elementem tej książki. Nika, autorka poczytnych motywacyjnych książek, to kobieta po przejściach, która otwiera niewielki pensjonat w Gdyni, chcąc zacząć wszystko od nowa i zapomnieć o traumach z przeszłości. Te powracają do niej jednak dość często w postaci tak zwanych „flashbacków”, jak nazywa je terapeutka. Te momenty nigdy nie są przyjemne, Nika wtedy traci świadomość, a jej mózg jakby „zapada się” w wydarzenia, o których dawno chciałaby zapomnieć. A tych jest ich naprawdę wiele. Przede wszystkim dzieciństwo Niki, które zakończyło się w jej ósme urodziny, kiedy młodsza o 4 lata siostrzyczka utopiła się w wannie. Od tamtej pory matka zaczęłą traktować ją jak worek treningowy dla swojej słownej agresji i nienawiści, obarczając winą za niedopilnowanie siostry… a może i za coś więcej? A kiedy już w dorosłym życiu pojawi się psychopatyczny stalker, wtedy zawali się wszystko….

Aktualnie, kobieta pragnie spokoju. Niestety. W pensjonacie dochodzi do dziwnego wydarzenia, którego jest świadkiem. Ktoś wynosi na plecach ciało kobiety, która parę dni temu wynajęła pokój, Czyżby została porwana? zamordowana? Nika zgłosi wszystko na policję, ale brak jakichkolwiek śladów sprawi, że policjant sporządzi tylko zwykłą notatkę ze zdarzenia. Nika chce się jednak czuć bezpiecznie w swoim własnym domu, dlatego zdecyduje się na własne, prywatne śledztwo, w którym trop poprowadzi do morderstw sprzed kilku lat, które miały miejsce w rejonie Gdyni. 

Co odkryje Nika? Czy będzie bezpieczna? Tytuł powieści jest znamienny, tyle mogę powiedzieć.

To dobrze napisana powieść z elementami thrilleru. Wiadomo, że nic odkrywczego tu nie ma, bo schematy są już ograne, a w tym gatunku powieści naprawdę było już wszystko. Ale… czytało mi się dobrze. Były momenty, kiedy akcja przyspieszała i wywoływała napięcie, a nawet lekki strach. Pojawiały się nowe wątki, które dobrze się splatały, a finał faktycznie zaskoczył. Mnie jednak bardziej podobały się te wszystkie psychologiczne aspekty, kiedy Nika analizowała swoją przeszłość i swoje zachowanie, które czasem postrzegane było przez innych jak swoisty obłęd, szaleństwo. Interesująca była też analiza osobowości i postępowania matki Niki (która pojawi się na chwilę w pensjonacie, więc czytelnik ma okazję skonfrontować jej zachowanie z tym, które pamięta Nika z dzieciństwa). Interesujący debiut.

Premiera : 20 maja 2020.

„Bliżej, niż myślisz” Ewa Przydryga,, wydawnictwo MUZA S.A., 2020

„Ciche dni” Abbie Greaves

89364622_2772627196120056_9186104936339865600_o

To piękna,  mądra i wzruszająca książka. Jak na debiut – przejmująca. Bardzo precyzyjna w opisach emocji towarzyszących kochającej się dwójce ludzi. Autorka wyraźnie kreśli najgłębsze uczucia, jakimi darzą się Margot i Frank. Oboje są już po sześćdziesiątce, mają, a właściwie mieli, córkę Eleanor, która z cudownego, wrażliwego i słodkiego aniołka, przeistoczyła się z jakiegoś powodu w burkliwą nastolatkę, a w końcu w bardzo zamkniętą, zdesperowaną dziewczynę, która stacza się i zaczyna ćpać, a finalnie ostatecznie odchodzi. Początkowo tylko od rodziców, bo studia, a potem już od całego świata. Co do tego doprowadziło? Dlaczego doszło do tragedii? 

Margot poznajemy, gdy przedawkowuje proszki nasenne. Robi to w domu, podczas gdy Frank na górze gra z komputerem w szachy. Kobieta trafia do szpitala i zapada w śpiączkę. Frank jest przerażony, dostaje zalecenie od pielęgniarki, że musi próbować mówić do żony, opowiadać jej różne historie, po to, by jej mózg zaczął na powrót pracować i tym samym jej organizm zechciał się wybudzić. Frank nie ma zbyt wiele czasu. Nie ma też odwagi. Nie wie jak przełamać milczenie na które zdecydował się pół roku temu. Tak, od sześciu miesięcy nie odezwał się do żony, choć nadal żyli pod jednym dachem, jedli wspólne posiłki, spali w jednym łóżku, dotykali się… Dlaczego Frank nie odezwał się do swojej żony od sześciu miesięcy? Czy teraz złamie swoje postanowienie? Czy odważy się wyznać jej prawdę i powód swojej decyzji? 

W pierwszej części książki czytamy relację Franka. To on jest narratorem. Jak możecie się domyślić, zacznie mówić do żony, nie będzie miał wyboru. Kocha ją nad życie i musi zrobić wszystko, by się wybudziła. Wróci wspomnieniami do początków ich relacji, problemów i trudności, z jakimi musieli się zmagać, kiedy Margot poroniła pierwszą ciążę. Poznamy ich wspólne radości, smutki, będziemy przy nich, kiedy wezmą ślub i przez wiele kolejnych lat…  i naprawdę – jest to genialnie przedstawione (połknęłam tę powieść w jeden wieczór!).

Druga część książki to relacja Margot – jej zapiski z notesu, który Frank znajdzie w domu, a które otworzą mu oczy na wiele spraw. Dzięki temu pamiętnikowi, będzie mógł skonfrontować swoje wspomnienia ze wspomnieniami żony. Nie zawsze będzie to łatwe. Wiele razy poczuje się wściekły, wzruszony, ale też zaskoczony słowami swojej żony i jej myślami, na przykład takimi: „Nikt nie chciałby odkryć, że człowiek, z którym związał swoje życie, ma umysł potwora, prawda?”. Jak to się zatem stało, że on, mimo tego ogromu uczuć do kobiety swego życia, nie zauważył pewnych niuansów? Czy był tak ślepy, czy może za bardzo zajęty sobą? A może był jeszcze inny powód.

Ciężko się opowiada o tej powieści, bo w niej jest tyle emocji, o których warto mówić, ale nie wiadomo jak. Tutaj każdy gest, każda rozmowa, sytuacja ma znaczenie. Widać jak życie jest precyzyjne w konsekwencje. Widać jak Frank i Margot różnią się od siebie, ale jednocześnie jak wiele ich łączy. Widać, jak wiele zależy od naszego podejścia, charakteru, każdego kroku. Widać, że każda podjęta przez nas decyzja, kreuje rzeczywistość. Czasem wydaje nam się, że robimy coś dobrze, zgodnie z rozumem, ale niezgodnie z sumieniem i sercem, a wówczas i tak nie ma już możliwości wycofania się. Co zatem jest lepsze, wartościowsze, mniej bolesne? Działanie rosądne czy może kierowanie się tylko miłością? 

Autorka genialnie przedstawia wewnętrzne cierpienie i poczucie winy, bezradność i rozpacz. Fantastycznie też obrazuje samą miłość, zarówną małżeńską, jak i do dziecka. Obraz tej ostatniej jest najtrudniejszy, bo i bycie rodzicem jest koszmarnie trudne. Mimo jak najlepszych chęci i starań tych dwojga, mimo ogromnego zaufania, całych pokładów czułości i miłości, czasem wręcz nadopiekuńczości, przydarzyło im się coś, czego się komplenie nie spodziewali, a co całkowicie zmieniło ich życie. Próba zrozumienia tej sytuacji, a także analiza własnych zachowań i pytania „co i czy mogłam/mogłem zrobić lepiej?” zostają często bez odpowiedzi. „Rodzicom nie wolno tracić głowy, powinni być zawsze silni i rozsądni, stanowić oparcie, nawet gdyby świat miał za chwilę rozpaść się na kawałki. Ale chyba nikt tak nie potrafi? Eleanor po raz pierwszy była zmuszona ujrzeć nas takimi, jakimi byliśmy: ludzkimi. Odczuwaliśmy lęk tak samo jak ona”. 

Czy Frankowi uda się wyjaśnić żonie powody swojego tragicznego w skutkach braku komunikacji? Czy Margot wybudzi się ze śpiączki? No i czy można w ogóle pogodzić się z własnymi niedoskonałościami, słabościami, wybaczyć sobie winy, rozgrzeszyć? Polecam.

Premiera książki 15 kwietnia nakładem wydawnictwa Muza.

„Ciche dni” Abbie Greaves, tłumaczenie Magdalena Sommer, wyd. Muza, 2020