„Witalij Abałakow. Jego czasy, góry, przyjaciele i wrogowie” Siergiej Szibajew

Dawno nie było tu niczego z tematyki górskiej. Książkę otrzymałam w maju od Wydawnictwa Stapis – trochę przeleżała na półce ze względu na brak czasu na czytanie, potem brak weny na pisanie, a jeszcze potem ze względu na brak sił z racji upałów. Niemniej trzeba wreszcie parę słów napisać, bo wiadomo – góry, alpinizm, coś co lubię. Wahałam się początkowo, czy ze względu na sytuację za naszą wschodnią granicą chcę czytać cokolwiek o alpinizmie rosyjskim, no ale Abałakow zmarł w 1986r. więc cóż on miał z wojną wspólnego? Dokonań ma sporo, warto cokolwiek o nim wiedzieć, choćby dlatego, że jego nazwisko posłużyło do nazwania pewnych przyrządów znanych wspinaczom. Jakich? Poszukajcie.

Autor książki, Siergiej Szibajew, również jest Rosjaninem, ale po wybuchu wojny w Ukrainie napisał przedmowę dla polskiego wydania, w której wyraził stanowcze NIE dla tych wydarzeń. Bardzo to cenię, również wydawnictwo najpewniej dzięki temu, zdecydowało się na wydanie tej książki. I słusznie. W końcu nie każdy Rosjanin popiera działania wojenne Putina.

Wracając do książki i jej bohatera. Było ich właściwie dwóch. Abałakow Witalij i Abałakow Jewgienij. Bracia, którzy od najmłodszych lat interesowali się zdobywaniem szczytów. Początkowo niewielkich, zaczynając swoje treningi (a właściwie wariackie wyczyny) w Stołbach niedaleko Krasnojarska. Stołby są formacjami skalnymi przypominającymi gigantyczne, skamieniałe kopy siana, są niebezpieczne, bo strome i mają fantazyjne kształty. To tu Abałakowowie kombinowali, oczywiście bez zabezpieczenia, którego wtedy w latach trzydziestych jeszcze nie wytwarzano, nie znano, jak wspiąć się na te ostańce. Autor opisuje ich jako skromnych, niezmordowanych, pomysłowych chłopaków. W wieku niespełna 25 – 26 lat zdobyli kaukaski szczyt Dychtau o wysokości 5204 m. gdzie wykazali się „sybiracką twardością”. Nie znając żadnej drogi na szczyt, szli na czuja, choć trzeba przyznać, że już tu zabezpieczali się liną, nie mieli natomiast nic do jedzenia ani picia.

Autor dokopuje się również do wspomnień dotyczących zdobycia kolejnych szczytów takich jak: Pik Lenina, Chan-Tengri czy Pik Pobiedy. Wejścia te były ciężkie, okupione wysiłkiem, tragediami ale też heroizmem. Te rozdziały są najciekawsze, wywołują emocje podczas lektury – takie lubię najbardziej. Autor skupia się bardzo na życiorysach obu braci, które nie były w tamtych czasach usłane różami. Polityka zbyt mocno wchodziła z butami w zwykłą, szarą rzeczywistość i niestety, bracia mimo, iż nierozłączni podczas wspinaczek, zostali rozdzieleni przez NKWD. Epoka stalinowskich represji odcisnęła piętno na ich życiu i ich rodzin. Witalij trafił do aresztu na 2 lata jako wróg ludu. Dlaczego?

Szibajew przedstawia czytelnikowi losy ale też i ewolucję charakteru Abałakowa, świetnie zarysowując tło wydarzeń w Rosji w latach trzydziestych i oczywiście później na przestrzeni XX wieku. Autor próbuje znaleźć odpowiedzi, czy Witalij Abałakow był dobrym człowiekiem, wspinaczem, jak rysowała się jego kariera, dlaczego musiał tyle wycierpieć, kto był jego wrogiem, a kto przyjacielem. Spora bibliografia i rozmowy ze znajomymi bohatera, dają dowód rzetelności autora. Momentami, historia Abałakowa była przedstawiana w zbyt „suchy” dla mnie sposób, ale generalnie można to wybaczyć. To ciekawa pozycja, a o rosyjskim alpinizmie nie ma takich wiele. Przynajmniej ich nie znam, no poza książką „Kategoria trudności” Wladimira Szatajewa. <<klik.

„Witalij Abałakow. Jego czasy, góry, przyjaciele i wrogowie” Siergiej Szibajew, tłumaczenie Marian Leon Kalinowski, wydawnictwo Stapis, 2022.

„Haramosh. Góra bez powrotu” Ralph Barker

Książka z gatunku literatury górskiej, która szczególnie ostatnimi 100 stronami, czyli właściwie połową, rozłożyła mnie emocjonalnie. Na jednej ze stron się poryczałam, co mi się rzadko zdarza przy czytaniu. Generalnie jestem twarda, ale bezsilność bohaterów doprowadziła mnie do takiego stanu, jakiego się nie spodziewałam u siebie. Cały czas myślę o tej historii i na pewno długo nie zapomnę, a usłyszałam o niej pierwszy raz! Świetnie, że powstała ta książka, bo dzięki niej możemy usłyszeć „głośniej” o studentach, którzy odważyli się na wyprawę w Karakorum, w celu zdobycia, nie zdobytej do tej pory pięknej góry Haramosh. Jak dowiedziałam się z posłowia Hara to „kamienny”, a Mosh „sakwa na skarby” w języku balti, używanym w płn. Pakistanie czy Kaszmirze. W górze tej, o czym mówi jej nazwa, znajdują się miejsca, z których wydobywa się kamienie szlachetne: turmaliny, szmaragdy, topazy. Kamienna sakwa na skarby idealnie zatem odzwierciedla nazwę góry, niemniej jednak jest to siedmiotysięcznik ogromnie niebezpieczny, masywny i rozległy, strasznie ciężki dla wspinaczki, choćby ze względu na wiele szczelin lodowcowych, czy lawiny, no ale są alpiniści, którym udało się stanąć na szczycie (m.in. kilka polskich wypraw).

„Haramosh. Góra bez powrotu” opowiada historie grupy studentów z Oxfordu (jedni byli bardziej doświadczeni we wspinaczce, inni troszkę mniej), którzy w 1957r. postanowili spełnić marzenie wyprawy w góry wysokie i udać się właśnie na Haramosh. Marzyli, by zdobyć szczyt, ostatecznie dotarli do 6500m i musieli zawrócić, gdyż zgodnie stwierdzili, że nie mogą ryzykować dalszego wspinania się, z różnych względów. To, co wydarzyło się kilka sekund po tej decyzji, zdeterminowało całą ich wyprawę i spowodowało, że stała się ona tragiczna w skutkach a ironia losu zmieniła wszystko. Nie mogę się tu wdawać w szczegóły i streszczać fabuły, bo to mija się z celem. Powiem tylko, że reporterski styl Barkera wprowadza takie napięcie, że czytałam to praktycznie na wstrzymanym oddechu. Podobnie czułam się ostatnio przy lekturze książki „Fiva. Przekroczyć granicę strachu”, ale tutaj mamy więcej postaci, a cała historia jest dużo bardziej dramatyczna. Ociera się o dylematy moralne, podejmowanie decyzji tak trudnych dla alpinistów, że brak słów – takich, których my, siedząc w domach, nigdy nie pojmiemy i nie zrozumiemy. Tam, w górach jednak działa instynkt, Rozum wyłącza się. Po prostu. No bo kiedy ma się przed sobą tysiące metrów w śniegu, trudne trawersy po stromej ścianie, by ratować kolegów, idzie się z odmrożonymi stopami, nie ma jedzenia, a noc się spędza w lodowatej szczelinie mając pod sobą czarną otchłań, to nic dziwnego. „Siedzieli ciasno do siebie przytuleni, grzejąc się nawzajem. Culbert obawiał się, że odmrozi sobie stopę, bo po utracie raka z lewego buta musiał ściągnąć z niego zewnętrzny ochraniacz. Streather zaproponował mu, aby teraz ściągnął również but i wsunął mu stopę pod koszulę na brzuchu, aby ją rozgrzać i przywrócić prawidłowe krążenie”.

Ta książka to historia tragiczna, ale jednocześnie udowadniająca, że męska przyjaźń i odpowiedzialność jeden za drugiego może być siłą napędową do działania, nawet jeśli wcześniej się za sobą nie przepadało. W obliczu trudnej sytuacji, kiedy się jest zdanym tylko na siebie (czyli na zespół) nie ma miejsca na złość czy fochy. Nawet jeśli się one pojawiają, to i tak należy zebrać się do kupy i walczyć wspólnie. Każdy może coś dla kogoś zrobić, choć czasem nie bardzo jest jak. I ta zawziętość wspinaczy jest tu bezcenna, a bezsilność najgorsza – bezsilność, która człowieka wręcz miażdży, powoduje senne koszmary i nie pozwala się otrząsnąć przez długie lata.

Ich radość po ujrzeniu panoramy gór, kiedy wreszcie weszli za jakąś kolejną grań, jest nie opisania i wierzę, że te odczucia są niepowtarzalne i ekscytujące. „Odnieśli wrażenie, że oto jest im dane poznać największą tajemnicę Haramosha – źródła życia, które tętni o tysiące metrów niżej i setki kilometrów dalej, na gorącej, pokrytej pyłem ziemi subkontynentu. Długo, bardzo długo czterej mężczyźni stali w milczeniu, wpatrując się w misterium, którego przepych oszołamiał”. Ci młodzi mężczyźni, porzucili na kilka miesięcy swoje dotychczasowe, wygodne w miarę życia, by siedzieć w cholernie zimnym namiocie, dzień w dzień odkopywać go ze śniegu, torować drogi w polach śnieżnych, metr za metrem pieczołowicie, po to tylko by „zrobić” własną drogę na szczyt. To była mozolna, katorżnicza robota, bez telefonów satelitarnych, bez wypasionych ciuchów czy sprzętów. Nie to, co teraz. Wielu powie: po co? No właśnie. Dla tej euforii? Dla spełnienia marzenia? Dla podbudowania ego? Odpowiedzi jest wiele, albo nie ma żadnej.

Według mnie warto czytać o takich ludziach. Autor wysłuchał opowieści tych, którzy przetrwali tę wyprawę, opisał ją w fantastyczny, wciągający i wzruszający sposób. Bardzo polecam, choć ci, którzy nie interesują się wyprawami w góry wysokie, mogą czuć się początkowo znużeni, choćby ze względu na opisy „chodzenia tam i z powrotem” z obozu I do obozu II, potem z obozu II do III, a później z III do I, potem od nowa…. No ale tak po prostu wygląda powolne budowanie swoich śladów na górze. Nie wszystkim po tych śladach udaje się wrócić…

„Haramosh. Góra bez powrotu” Ralph Baker, tłumaczenie Danuta Hołata-Loetz, Wacław Sonelski, wydawnictwo Stapis, 2021

„Fiva. Przekroczyć granicę strachu” Gordon Stainforth

„W naszych głosach słychać strach, którego nie potrafimy ukryć, jest zaraźliwy. Infekujemy się wzajemnie swoimi wątpliwościami. W ciągu ostatnich kliku minut wydarzyło się coś niezwykłego: cała nasza pewność siebie jakby rozpłynęła się w rozrzedzonym powietrzu. Jezu, zaledwie sześć tygodni wcześniej w mrozie i śniegu robiliśmy skrajnie trudne drogi w starych butach turystycznych! A teraz co? Nagle nie jesteśmy w stanie się ruszyć. Straciliśmy impet i z trudem odrywamy stopy od ziemi… Na drodze, która po raz pierwszy została zrobiona w 1931r.! Co się dzieje? Skąd pochodzi ta magnetyczna siła, która zmusza nas, byśmy się cofnęli? Jest silniejsza od grawitacji, bo z niej się wywodzi, łączy się z nią i współgra. Teraz musimy stawić czoło i naszym wątpliwościom i górze. Można by pomyśleć, że droga się z nami drażni. Nic już nie jest oczywiste. Nad całym naszym przedsięwzięciem unosi się mgiełka tajemnicy. Kopiec dowodzi, że przed nami z całą pewnością byli tu ludzie, a jednak skała nad nami wydaje się triumfalnie niezdobyta. Trudno to wyjaśnić. Aura, którą emanuje góra, sugeruje, że nasza droga nie prowadzi powyżej kamiennego kopca, Równie dobrze może on oznaczać „Nie ma przejścia” albo „Nieupoważnionym nowicjuszom wstęp wzbroniony”, albo… „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”.

Świetna książka, napisana tak plastycznie historia wspinaczki dwóch braci – bliźniaków, Johna i Gordona Stainforthów, że czyta się to jak thriller. PIerwszoosobowa narracja jest tu atutem, według mnie. Emocje, jakie udzielają się braciom, którzy w wieku 19 lat porwali się na tak trudną wspinaczkę, drogą „Fiva”, dość chaotycznie opisaną w posiadanym przez nich przewodniku, są ogromne.

Norweska Ściana Trolli jest aktualnie słynna i znana w świecie wspinaczy, ale jeszcze nie była taką wtedy, kiedy wspinali się Stainforthowie, a był to rok 1969 (ten sam w którym z sukcesem odbyła się misja Apollo 11 wspomniana również w tej książce).

Jestem pełna podziwu dla tych młodych ludzi, którzy zdecydowali się na taką trudną wspinaczkę, oczywiście sami nie zdawali sobie sprawy z tego, że potoczy się to zupełnie w innym kierunku. Nie tak, jak sobie zaplanowali. Nie tak, że wejdą szybko i szybko zejdą i zajmie im to jeden dzień. Nie pomyśleli o tym, jakie warunki panują w skale, nie wzięli zbyt dużo jedzenia, a ich sprzęt i ubranie wiadomo, że nie były tak wypasione, jak są aktualnie. Wyposażeni w kilka kostek, listków, nylonową linę, jeden młotek i jeden czekan ruszyli w górę. Wejście i zejście zajęło im w sumie około 50 godzin, do tego doszła poważna kontuzja kolana Gordona, z którą musiał się wspinać, bo nie było odwrotu, potem jeszcze, po zdobyciu szczytu, zejście w mocno eskponowanym i nieznanym terenie (bo chłopcy pobłądzili) okazało się być cudem. Bez jedzenia, wyczerpani, przemoczeni, bez snu przez ponad 2 doby, nie wiedzieli, czy uda im się dojść żywymi do namiotu. I przyznaję, że bardzo to przeżywałam.

Droga wspinaczkowa „Fiva” biegnie gdzieś mniej więcej koło tych śnieżnych pól, na lewo od nich, przechodząc przez straszny żleb zwany „Trumną”, zbawienną (wówczas) dla chłopaków „Grań z Niespodzianką”, ale i tak do szczytu jest jeszcze daleko…. W całkowitym pionie to około 1700 m niegościnnego miejsca, z którego sypią się kamienie, a wielka ściana nie oferuje zbyt często możliwości chwytu czy wpięcia przelotu, już nie mówiąc o utworzeniu stanowiska.

Mogłabym pisać i pisać o tej książce, bo wzbudziła we mnie wiele emocji. Podziwiałam odwagę braci, z drugiej zaś strony irytowali mnie swoją brawurą, ale też szanowałam ich zacięcie, szacunek do ściany i pokorę, której nabrali w trakcie wspinaczki. Można powiedzieć, że przez moment czuli się jak astronauci z Apollo 11 stąpający pierwszy raz w dziejach ludzkości po Księżycu.

Świetna, trzymająca w napięciu książka. Ukazała się w Serii Reporterskiej Wydawnictwa Poznańskiego w 2017r., ale udało mi się ją dopiero niedawno kupić. Bardzo dobrze mi się czytało, polecam fanom górskich wyczynów.

„Fiva. Przekroczyć granicę strachu” Gordon Stainforth, tłumaczenie Jakub Jedliński, Wydawnictwo Poznańskie, 2017.

„Niech to szlak! Kronika śmierci w górach” Bartłomiej Kuraś

„Tacy prawdziwi turyści, co to chcą ino styrmać się po wierchach, to zwykle po zakopiańskich hotelach czy pensjonatach nie siedzą, ino po schroniskach śpią. Jak wracają z gór, to na pożegnanie kupią owczy ser dla rodziny. Tacy z tańszych pensjonatów to głównie po dolinach łażą, czasem zajdą po oscypka, by sobie przy piwie zagryzać. A tacy z droższych hoteli to w ogóle w Tatry nie chodzą. Myślą sobie: „Styrmać się? A po co, kiedy w Zakopanem przyjemniej czas leci”. Najwyżej na Kasprowy Wierch kolejką się przejadą. Bardziej im dansingi w głowie, na dyskotekach do wczesnego rana siedzą, po karczmach się włóczą. A oscypki to im raczej w ogóle nie podchodzą”.

Maria Gruszkowa, handlująca oscypkami na Krupówkach podzieliła turystów na takie właśnie trzy grupy, jak w cytacie. A czy ten podział wpływa jakkolwiek na to, kto w górach może zginąć szybciej? gdyby przyszło obliczyć prawdopodobieństwo, sądzę, że byliby to ludzie bezmyślni, źle przygotowani, bez odpowiedniego sprzętu, ale… często doświadczeni turyści, wspinacze, mogą również mieć pecha i na przykład: stracić raki w śliskim terenie, poślizgnąć się na kamieniach, dostać nimi w głowę, albo zginąć w jaskini przez nagłe jej zalanie (weźmy choćby za przykład zeszłoroczną akcję ratunkową w Jaskini Wielkiej Śnieżnej). Oczywiście jednym z zagrożeń jest również pogoda, która w górach, a szczególnie tych wysokich zmienia się bardzo szybko i tutaj najważniejsze są rozum i rozsądek, ale też szczęście. Przykład? zeszłoroczna burza na Giewoncie – wiele osób szło na szczyt wiedząc, że zaczyna padać i idą chmury, niektórzy blisko szczytu nie zawrócili, gdy pogoda zaczęła się pogarszać, innych po prostu burza zaskoczyła i nie zdążyliby uciec, ale wiele osób mądrze zawróciło ze szlaku. Inny przykład? w tym roku, para doświadczonych górołazów rozbiła namiot na przełęczy – nie dlatego, że zastała ich ulewa, burza i nie mieli wyjścia, ale dlatego, że mieli zamiar nocować w górach. Nie przeżyli. Bezmyślność czy pech?

Nie ma mądrych i nie ma mocnych na warunki atmosferyczne w górach. Nie każdy musi znać się na stopniach zagrożenia lawinowego, choć wiedząc, że takowe istnieje nie powinien w te góry iść (chyba, że z doświadczonym przewodnikiem tatrzańskim i odpowiednim sprzętem). Nie każdy musi być wytrawnym wspinaczem, by chodzić po Tatrach, ale KAŻDY powinien wiedzieć, że góry to nie przelewki i przede wszystkim powinien zdawać sobie sprawę ze swojej kondycji, warunków, siły i wytrzymałości. Szacunek do gór i natury jest niezwykle ważny. Czytając książkę Kurasia widzimy, jak co poniektórzy traktują górskie szlaki. Przykład? kiedy ojciec z małym dzieckiem bez przygotowania idzie na Orlą Perć, a potem wzywa TOPR, bo nie wie co dalej, kiedy ludzie wybierają się w góry zbyt późno i nagle zastaje ich zmrok? albo kiedy latem idąc na wysokie szczyty nie zabiera się kurtki, bo przecież „jak to, że tam na szczycie jest śnieg?”.

Ale książka Kurasia to nie tylko książka o wypadkach i tragicznych śmierciach. To kronika (jak w tytule), a właściwie taki misz-masz wielu historii, opowieści i wydarzeń. No bo mamy na przykład historię powstania TOPR-u (oczywiście pokrótce), historię krzyża na Giewoncie, odwołania do wydarzeń sprzed lat, takich jak śmierć ratowników górskich, czy rodzeństwa w źlebie Dredge’a. Jest też sporo o fasiongach i tych biednych koniach wożących turystów, ale przede wszystkim, co mi się bardzo podobało, a jakby jest nieco oderwane od tytułowej kroniki śmierci w górach, jest tu sporo o przyrodzie tatrzańskiej i o szacunku do niej. Mamy zatem rozdziały o tym, jak zwierzęta odpoczęły w momencie ogłoszenia pandemii, kiedy na szlakach pojawiło się o wiele mniej turystów niż zazwyczaj, jest dużo o Tatrzańskim Parku Narodowym, o świstakach, niedźwiedziach, kozicach, przyrodzie i sławnej Encyklopedii Tatrzańskiej, o budowie kolejki linowej czy przygotowaniach do olimpiady, które oczywiście swoim rozmachem zagrażały tatrzańskiej naturze, a w szczególności mogły zakłócić sen zimowy niedźwiedzi. No i jest też rozdział o małym niedźwiadku, którego pewni młodzi ludzie utopili w potoku tłukąc kamieniem w głowę, bo uznali go za zagrożenie (i jeszcze nagrali filmik wrzucając go do internetu, myśląc, że dzięki temu pokazali jacy są hardzi i odważni) ….. Taki to szacunek do natury – do tego dochodzi śmiecenie na szlakach, hałas… itp. itd. Można by długo wymieniać.

To bardzo ciekawa pozycja choć wydaje się być taka „pokawałkowana tematycznie” i niekoniecznie związana w całości z tytułem książki, niemniej jednak, jak to kronika, jest rejestrem bieżących i historycznych wydarzeń, i są to bardzo ważne rzeczy. Pozaznaczałam sobie mnóstwo ciekawostek, opisy gór przez Karłowicza, czy też porady ratowników górskich. Fajna, dobra i przeciekawa pozycja dla każdego fana turystyki górskiej czy miłośnika literatury górskiej – na pewno warta polecenia.

I na koniec niby banalna, ale ważna rzecz dla idących w wyższe (i nie tylko) góry: „Zabierz jaskrawą kurtkę. Gdy coś się stanie i będzie trzeba cię szukać, łatwiej wypatrzyć ze śmigłowca czerwoną plamę. Zapisz nuer 601 100 300 w telefonie. W kryzysowej sytuacji połączysz się z ratownikami. Telefon naładuj przed wyjściem, a plecak mądrze spakuj. Ciepłe ubranie, kanapki, czekolada, apteczka z opatrunkami, termos z gorącą herbatą – to minimum. Mów dokąd idziesz. Rodzinie lub znajomym opowiedz o planowanej trasie wycieczki. Jeśli wybierasz się wysoko w góry, zapytaj dyżurujących w schroniskach ratowników o warunki. Gdy odradzają wyprawę – posłuchaj”.

„Niech to szlak. Kronika śmierci w górach”, Bartłomiej Kuraś, wydawnictwo Agora, 2020.

„Rodziny himalaistów” Katarzyna Skrzydlowska-Kalukin, Joanna Sokolińska

„-Doskonale rozumiem ludzi, którzy idą, zostawiają rodziny. – Naprawdę to rozumiesz? – Rozumiem. -Po tym co przeżyłaś? -Ja bym też poszła… – Ale nie idziesz. – Boję się, że… wiem o tym, że gdybym tam poszła, poczułabym to co oni. Nie idę, nie umiem się wspinać, ale pójdę na trekking pod szczyt w 2026. Dzieci będą starsze, nie idę wysoko i będą mnie prowadzić profesjonaliści, więc to nie to samo. Ale rozumiem tę potrzebę”.

To fragment z felietonu o Magdalenie Bieluń, córce Andrzeja Bielunia, himalaisty, który zginął w 1983r. na szczycie Api. To nawet nie ośmiotysięcznik, więc niewiele o nim wiadomo, rzadko kto się teraz na niego wspina i nie słyszy się o jakichś sponsorowanych wyprawach. To góra mająca 7132 m., ale to polska wyprawa kierowana przez Tadeusza Piotrowskiego jako pierwsza zdobyła ją zimą. Bieluń na szczyt wszedł jako pierwszy w wigilijną noc, niestety zginął podczas schodzenia. Mówi się, że prawdopodobnie został „zdmuchnięty” przez gwałtowny wiatr podczas zawiei śnieżnej. Był człowiek i nie ma człowieka. Pozostała po nim jego rodzina. O nim samym nie mówi się wiele, sama właściwie pierwszy raz usłyszałam to nazwisko, a dzięki jego córce, która za wszelką cenę chciała, aby pamięć po nim nie umarła, to ten felieton z książki „Rodziny himalaistów” najbardziej zapadł mi w pamięć. Jest tu smutek i żal, gniew, że niewiele się o tej wyprawie mówi, jest też chęć poznania ojca, jego planów, charakteru, dzięki wspomnieniom innych, co nie jest już teraz proste, bo większość nie żyje.

Generalnie ta książka to taki zbiór emocjonalnych opowieści o tym, co czują teraz członkowie rodzin himalaistów i co czuli w momencie, gdy dowiedzieli się o śmierci ojca/męża. To przykłady tego, jak teraz radzą sobie z traumą, smutkiem, żałobą, bezsilnością, złością i gniewem. O tych rodzinach mało się mówi, raczej zostawia się je w spokoju i tylko znajome im środowisko himalaistów je wspiera. Autorki ksiażki spotkały się i rozmawiały właśnie z tymi osobami, po to, by pokazać tę stronę himalaizmu, o której niewiele wiemy. Bo tak naprawdę „wspina się cała rodzina, nie tylko jeden człowiek” (słowa Marka Sajnoga).

Poza żonami zmarłych himalaistów (jak żona Tomka Mackiewicza, czy żony zmarłych himalaistów w lawinie pod Everestem w 1989r.) mamy też dzieci, już teraz dorosłe. Jest na przykład pani Magda Bieluń, którą wspomniałam wcześniej, jest Marcin Latałło, którego ojciec Stanisław, operator filmowy, zginął na Lhotse w 1973r., jest też Jerzy Kołakowski, syn Ryszarda, himalaisty, który nie wrócił z wyprawy na Makalu.

Ta książka jest naprawdę smutna, choć z drugiej strony wyziera z niej gdzieś duma i siła. I tak naprawdę nikt tu nie daje konkretnej odpowiedzi na pytanie, po co oni wszyscy poszli w te góry, przecież wiedzieli, że w domu czeka na nich żona z dopiero co narodzonym dzieckiem. Teraz te dzieci są już dorosłe, ale dobrze pamiętają moment, w którym ich matki dowiedziały się o śmierci męża, a ich ojca. Często ta trauma zostaje w nich do końca życia, niektórzy działąją, by pamięć o rodzicu nie zaginęła, a inni po prostu idą w góry, bo też chcą się wspinać. Czy pasję zatem dziedziczy się w genach? Czy raczej chodzi tu o jej zrozumienie, o doświadczenie na własnej skórze, tego za czym tak gonili ci, którzy odeszli?

Kiedy tak czytałam te wypowiedzi, czy to córek czy żon czułam smutek i żal, ale z drugiej strony myślę sobie, że kobieta wiąże się z mężczyzną, który w jakiś sposób ją musi pociągać i fascynować. I odwrotnie. Mężczyzna, który zwiąże się z kobietą – himalaistką nie powinien po ślubie zamykać jej w kuchni przy garach. Pada zatem pytanie, po co w ogóle wiązać się z kimś, kto co rusz ryzykuje życie, kto stawia góry ponad rodzinę? czy takie osoby w ogóle powinny zakładać rodziny? Przytoczona wypowiedź jednego z himalaistów: Aleksandra Lwowa, jest dość trafna, ale czy odnosi się naprawdę do każdego? „Nie należy wiązać się z himalaistami, bo oni muszą prędzej czy później zabić sie w tych górach. […] To tylko kwestia czasu i wytrwałości w dążeniu do celu”. Może niektórzy są po prostu naznaczeni tragicznym konfliktem wewnętrznym? Wspomniany wcześniej Bieluń w swoim dzienniku napisał: „Intensywne życie zniszczyło tak wiele z mojej psyche i ciała. Jestem zmęczony, ale odpoczynku nie pragnę. Ta wielka zmienność wydarzeń i miejsc w mojej pasji odbija się piętnem nieumiejętności przywiązania. Tak bardzo chciałbym czasem to zmienić, ale czy to jest możliwe? Każda pasja jest egoizmem, który nie liczy się z niczyją troską. Moja wymaga od swoich wyznawców niekiedy ceny najwyższej, ceny życia”.

Autorki książki pokazują po trosze życie samych himalaistów (opisując je dość skrótowo) a skupiają się bardziej na tych, którzy po nich pozostali, żywi i walczą z gniewem, tęsknotą, bezsilnością, ale też są pełni dumy i często chcą żyć również przepełnieni pasją.

To jest książka, złożona z felietonów/wywiadów, pisanych raz przez jedną autorkę, raz przez drugą, niektóre spostrzeżenia się czasem powtarzają, co może lekko irytować, ale to ciekawa pozycja. Dla osób początkujących w temacie literatury górskiej, chyba nie będzie idealna moim zdaniem, chociaż z drugiej strony może zachęcić do poszukiwań na temat danych nazwisk i osiągnięć. Jedyne, co mi zgrzytnęło mocno to błąd informacyjny: na litość boską, gdzie była korekta? Mount McKinley leży na Alasce owszem, ale jest najwyższym szczytem Ameryki Północnej, a nie POŁUDNIOWEJ, jak jest napisane w jednym z rodziałów. Brrr…

„Rodziny himalaistów” Katarzyna Skrzydlowska-Kalukin, Joanna Sokolińska, wydawnictwo W.A.B., 2020

„Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat” Elisabeth Revol

DSC08056

„Ściana jest gładka, śliska, jednolita, mróz sięga 50-60 stopni, lód jest strasznie twardy. Czerń nocy ukrywa przede mną dalszą częśc drogi – i całe szczęście! Dzięki temu nie czuję się wessana przez pustkę, wabiona przez otchłań. Poślizgnięcie się na tym polu lodowym oznacza dla mnie koniec, poruszam się więc z najwyższą ostrożnością. Wkrótce zaczynam czuć, że góra emanuje spokojem, a ciemność nocy paradoksalnie mnie zabezpiecza. To wszystko razem wydaje mi się nieprawdopodobne, nierealne. Schodzę w nocy, bez latarki czołowej, drogą, której nie znam, nie mając żadnego sprzętu – ani czekana, ani przyrządu zjazdowego, ani blokera, śrub lodowych czy liny dynamicznej. Nie piłam niczego od co najmniej pięćdziesięciu pięciu godzin. W zasadzie nie spałam od osiemdziesięciu godzin, nie licząc majaczeń i halucynacji zeszłej nocy. […] Moje myśli krążą w kółko – trzymać palce rąk w cieple, ruszać palcami stóp, mrużyć oczy, żeby nie stracić wzroku. Palce w cieple, palce nóg w ruchu, mrużyć oczy, bo wzrok. Schodzić”.

Większość z nas śledziła zapewne styczniową akcję ratunkową na Nanga Parbat w 2018r. To już dwa lata od momentu, kiedy Denis Urubko, Adam Bielecki, Jarosław Botor, Piotr Tomala (członkowie pobliskiej Zimowej Narodowej Wyprawy na K2) heroicznie uratowali ledwo żywą Elisabeth Revol, która razem z Tomkiem Mackiewiczem zdobyła ten himalajski szczyt. Tomka nie udało się uratować, został na zawsze w szczelinie 800m pod szczytem. Jego ostatnie słowa do Revol to „Jest mi zimno. Chcę odpocząć”.

Ta książka (jak zarzuca wielu) wcale według mnie nie jest pędem ku sławie i chęcią zarobienia pieniędzy przez autorkę na tej historii. Obrzydlistwem jest coś takiego mówić. Jak sama autorka przyznaje, i jak też potwierdziła ostatnio żona Tomka Mackiewicza, ta książka jest terapią dla obu pań, a zyski z jej sprzedaży mają wspomóc budowę wodociągu w dolinie Diamir, o czym marzył Tomek. Elisabeth w swojej książce powraca do bolesnych emocji. Konfrontuje się z nimi, wyrzuca je z siebie, ale przede wszystkim mówi jak było, jak się czuła, kiedy musiała zostawić partnera.

Opowiada o swoim uzależnieniu od gór, o uzależnieniu Tomka od gór. O tym jak cudownie się dogadywali, rozumieli i jaka piękna przyjaźń ich łączyła. Jak zatem można zostawić przyjaciela? Skazać go na pewną śmierć, powiedzą inni? Czy to był egoizm? Nie…

Elisabeth zostawiła Tomka, bo cały czas była przekonana, że obiecany helikopter z pomocą ratunkową przyleci. Ona musi tylko zejść niżej, byc „drogowskazem”, ażeby ratownicy z helikoptera mogli wylądować w pozwalającej im na to wysokości, a potem pójść po Tomka. Przez wiele godzin pojono ją tą nadzieją, niedomówienia z urzędnikami pakistańskimi, brak pieniędzy i ogólna opieszałość sprawiły, że helikopter nigdy nie przyleciał. Elisabeth musiała spędzić prawie trzy noce sama, bez namiotu, wody, jedzenia, sprzętu, schodząc w dół, nocą, drogą, której nie znała. Przed nią był kuluar Kisshofera – stromizna, po której nie da się zejść bez lin i całego sprzętu. Ona nie miała nic. Dodatkowo cały czas bała się o Tomka. Miała nadzieję, że w tej szczelinie da radę, ale przecież już wtedy, jak go zostawiała, był ślepy, zamarznięty, z obrzękiem mózgu i krwawieniem z dróg oddechowych. Nie było szans, ale nie docierało do niej, że on umiera. Mimo, że wszedł na szczyt, już nie zobaczył, jaki się z niego roztacza widok…. bo już tam powiedział do Revol, że przestaje widzieć. 

Kto popełnił błąd i kiedy? Czy słusznie oboje zdecydowali, że mimo późnej pory wejdą wreszcie na ten szczyt? Mogli się wycofać te 90 m przed. „Oboje byliśmy odpowiedzialni za tę tragedię, za lawinę drobnych błędów, które doprowadziły nas do katastrofy. Nie umiałam sprowadzić Tomka, to moja wina. Tomek nie był w stanie zrezygnować, zawrócić i zejść – to była jego wina. Ale tylko Tomek zapłacił za to najwyższą cenę i tylko ja została przy życiu”, mówi Revol.

Revol w tej książce pokazuje jak słabą i delikatną jest osobą, choć silną fizycznie i mocno stojącą na nogach, mówi o tym, jak ciężko było jej się uporać z całą tą sytuacją, pogodzić ze śmiercią przyjaciela, stawić czoła wiadrom pomyj wylewanym na nią po powrocie. Czytałam jej zmagania na wstrzymanym oddechu… Niewyobrażalna to dla mnie sytuacja. Niewyobrażalna. Dobrze, że Revol ma kochającego męża, który podczas tych tragicznych nocy cały czas ją wspierał w smsach, podobnie jak jej przyjaciel Ludovico, który informował ją o wszystkim, dawał nadzieję i otuchę, a w internecie relacjonował przebieg całej akcji i dzielił się najświeższymi lokalizacjami Elisabeth. Kolejnym włoskim przyjacielem, wspomnianym w książce przez Revol, jest Daniele Nardi, który niestety rok później razem z Tomem Ballardem zginęli na Nanga Parbat. Jak mówi Revol „Nanga pokazała swoje złowieszcze oblicze”. 

Książka jest próbą przekazania własnymi słowami, emocjami, sumieniem tego co czuła i czuje nadal Elisabeth Revol. Jej pożegnalny list do Tomka i słowa o polskich himalaistach, którzy ją uratowali są naprawdę niezwykle emocjonalne i wzruszają. To również opowieść o niewyobrażalnej woli życia i niezależnie od tego, co myślą ci siedzący na kanapach i mądrujący się z ciepłego domu, to dowód na nieludzką wręcz siłę i odwagę. Jednocześnie, ta „spowiedź” pokazuje również, jak trudna jest walka o wewnętrzny spokój, jak ciężko jest żyć po takiej traumie, jak mocno boli i jak wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Revol odrodziła się wchodząc samotnie na Everest i Lhotse w zeszłym roku. Jak mówi, by „skończyć z pasją, która sprawiała, że żyłam intensywnie, ale która mnie pożerała, niewoliła, była obsesją, czasem wręcz czymś poza mną, ode mnie niezależnym. [….] Wyruszyłam na Everest spokojnie, bo szukałam już czegoś innego. Nie byłabym dziś w stanie znów związać się z kimś liną i ruszyć na trudną drogę, a już na pewno nie mogłabym za nikogo brać odpowiedzialności w Himalajach”. 

Ta książka jest potrzebna. Szczera i autentyczna. Żona Tomka, Anna Solska Mackiewicz powiedziała o Revol, że „jej nadludzki wysiłek sprowadzenia go do dzieci i w moje ramiona, do domu nie miały sobie równych, że zrobiła dla niego wszystko, więcej niż ktokolwiek byłby w stanie sobie wyobrazić… „.

„Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat” Elisabeth Revol, tłum. Anastazja Dwulit, wyd Agora, 2019

„Trzy Bieguny. Dotknąć niemożliwego. Leszek Cichy, Marek Kamiński” Julia Hamera

82804480_2676015559114554_9068640174954512384_o„Temperatura powietrza sięga minus pięćdziesięciu stopni. To dla mnie czysta abstrakcja, czuję się jakbym był na Księżycu. Wszystko jest inne, ciało jest wyziębione, a wokół krajobraz jak z innej planety. Każdą najdrobniejszą czynność trzeba planować, bo wystarczy zdjąć rękawice, żeby ryzykować przemarznięcie albo utratę palców. Gdy się ruszam, jest w miarę ciepło, lecz jeśli stanę, to koniec, żadne ubranie nie pomoże, bo przecież samo z siebie nie grzeje […] Życie jest najważniejsze. Nic nie ma znaczenia poza tym, by zjeść, wypić i nie zamarznąć”.

Ta książka przedstawia pokrótce, bo nie są to według mnie standardowe biografie, sylwetki i osiągnięcia dwóch znanych (i żyjących!!) pasjonatów: Leszka Cichego (himalaisty) oraz Marka Kamińskiego (podróżnika, zdobywcy biegunów). Mówię „pokrótce”, bo są tu tylko ważniejsze wyprawy obu panów. a temat jest potraktowany w ten sposób, bo chyba założeniem książki było pokazanie, że dwie różne, jakby nie było, pasje są sobie wbrew pozorom bardzo podobne do siebie i dzięki nim można nawiązać prawdziwą, męską przyjaźń.

Cytat z początku wpisu padł z ust, no właśnie, kogo? Himalaisty czy zdobywcy bieguna? Nie można tego odgadnąć, bo obaj mogliby powiedzieć właściwie to samo. Niemniej jednak, podpowiem, te słowa należą do Marka Kamińskiego, który tak opisuje drogę na biegun północny. Ale.. Cichy siedząc gdzieś w namiocie, gdzieś na wys. 7000, mógłby stwierdzić to samo. 

Autorka oddaje głos obu panom. Ci, z własnej perspektywy opisują swoje cele, sukcesy i porażki. Okazuje się, że nawet ich życiorysy są podobne, już od dziecka byli odważni, samodzielni i mieli wielkie pragnienia eksploracji świata. Dojrzewają, próbują sił w różnych pracach, zwiedzają świat, i marzą o trzech biegunach. Jeden o północnym i południowym, a drugi o tym trzecim, najwyższym – Mount Evereście.

I tak, czytając tę książkę widzimy jak Kamiński idzie samotnie przez bezkres białej przestrzeni, ciągnąc za sobą 200 kg sanie, zdobywa oba bieguny w jednym roku, próbuje trawersu Antarktydy, przechodzi na nartach Grenlandię i 800 km pustyni Gibsona w Australii w 46 dni. Leszek Cichy z kolei, pnie się w górę potężnego Everestu i tym samym zdobywa go zimą razem z Wielickim w 1980r., wcześniej jest Shispare czy Gaszerbrum II, potem Elbrus, Aconcagua, Lhotse i Korona Ziemi, a potem świat finansów i bankowości. Obaj niezmordowani, pragnący nowych wyzwań, żyjący pasją i ryzykujący życie. Różnica jest taka, że jeden idzie prawie po płaskim, a drugi w górę. 

Aby połączyć to ze sobą, zdecydowali się na wspólną wyprawę, która jest tu ciekawie opisana. Ma to być wspólne wejście na masyw Vinsona – najwyższy szczyt Grenlandii.  Ale jak, skoro Kamiński się nie wspina, a Cichy nie ciągnie sań po lodzie? Cóż, wszystkiego można się nauczyć. Ciekawy jest opis tej wyprawy, bo słuchamy obu panów. 

Leszek mówi „Marek potrafi zniknąć na dwie – trzy godziny. Fizycznie jest obecny, widzę, że siedzi w kącie namiotu, jednak cała jego uwaga skupia się na trzymanej w rękach książce. Ja, wiedząc, że przyjdzie nam czekać, zabrałem małe podróżne szachy. Czekanie wpisuje się w rzeczywistość wypraw, wtedy lepiej mieć coś do roboty. Rozmawiamy głównie o sprawach bieżących, o pogodzie, o tym, co zjemy, w co się ubrać, kiedy ruszymy. Kalkulujemy, ile czasu może nam zająć wspinaczka”.

Marek zaś: „Instynktownie się zaprzyjaźniamy. Mieszkamy w jednym namiocie i porozumiewamy się bezkonfliktowo, niemal intuicyjnie. Właściwie nie ma dla mnie znaczenia, jakie obowiązki mi przypadną – podczas samotnych wędrówek przywykłem do tego, że robię wszystko. Leszek sprawia wrażenie perfekcjonisty. Wydaje mi się, że ja pewne sprawy traktuję bardziej na luzie, lecz tym bardziej komfortowo czuję się w jego obecności. Zanim gdziekolwiek wyruszymy, udziela mi rad dotyczących wspinaczki.”.

Obaj, mimo odmiennych charakterów, pokazują w tej książce, że wspólnie można wiele zrobić, ale trzeba się zaakceptować, szanować, wspierać i razem patrzeć w jednym kierunku. Ta książka to obraz duetu indywidualistów, odmalowany w interesujący sposób i przedstawiający sporo „smaczków” z życia obu panów. Nawet Wielicki, po lekturze tej książki powiedział, że „Dziś dopiero poznaję, jak Leszek trafił na ścieżkę górską, mimo że znamy się jak „łyse konie”‚. Jedni mogą pytać, po co taka książka, nie lepiej sięgnąć po rzetelniejsze, oddzielne biografie obu panów? Być może, ale zabieg wydania „Trzech biegunów” wydaje mi się ciekawym pomysłem, czytało mi się to bardzo dobrze. Wiele się dowiedziałam (bo przykładowo, nigdy nie czytałam niczego autorstwa Marka Kamińskiego, teraz mam ochotę sięgnąć po jakieś jego książki) i zachwyciły mnie opisy Antarktydy. Ze swojej strony polecam, choćby tym, którzy zaczynają przygodę z książkami o himalaiźmie czy podróżach ekstremalnych.

(Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Tania Książka. Książkę możecie nabyć w dziale Literatura Faktu).

„Trzy Bieguny. Dotknąć niemożliwego. Leszek Cichy, Marek Kamiński” Julia Hamera, wydawnictwo Znak, 2019