„Rodziny himalaistów” Katarzyna Skrzydlowska-Kalukin, Joanna Sokolińska

„-Doskonale rozumiem ludzi, którzy idą, zostawiają rodziny. – Naprawdę to rozumiesz? – Rozumiem. -Po tym co przeżyłaś? -Ja bym też poszła… – Ale nie idziesz. – Boję się, że… wiem o tym, że gdybym tam poszła, poczułabym to co oni. Nie idę, nie umiem się wspinać, ale pójdę na trekking pod szczyt w 2026. Dzieci będą starsze, nie idę wysoko i będą mnie prowadzić profesjonaliści, więc to nie to samo. Ale rozumiem tę potrzebę”.

To fragment z felietonu o Magdalenie Bieluń, córce Andrzeja Bielunia, himalaisty, który zginął w 1983r. na szczycie Api. To nawet nie ośmiotysięcznik, więc niewiele o nim wiadomo, rzadko kto się teraz na niego wspina i nie słyszy się o jakichś sponsorowanych wyprawach. To góra mająca 7132 m., ale to polska wyprawa kierowana przez Tadeusza Piotrowskiego jako pierwsza zdobyła ją zimą. Bieluń na szczyt wszedł jako pierwszy w wigilijną noc, niestety zginął podczas schodzenia. Mówi się, że prawdopodobnie został „zdmuchnięty” przez gwałtowny wiatr podczas zawiei śnieżnej. Był człowiek i nie ma człowieka. Pozostała po nim jego rodzina. O nim samym nie mówi się wiele, sama właściwie pierwszy raz usłyszałam to nazwisko, a dzięki jego córce, która za wszelką cenę chciała, aby pamięć po nim nie umarła, to ten felieton z książki „Rodziny himalaistów” najbardziej zapadł mi w pamięć. Jest tu smutek i żal, gniew, że niewiele się o tej wyprawie mówi, jest też chęć poznania ojca, jego planów, charakteru, dzięki wspomnieniom innych, co nie jest już teraz proste, bo większość nie żyje.

Generalnie ta książka to taki zbiór emocjonalnych opowieści o tym, co czują teraz członkowie rodzin himalaistów i co czuli w momencie, gdy dowiedzieli się o śmierci ojca/męża. To przykłady tego, jak teraz radzą sobie z traumą, smutkiem, żałobą, bezsilnością, złością i gniewem. O tych rodzinach mało się mówi, raczej zostawia się je w spokoju i tylko znajome im środowisko himalaistów je wspiera. Autorki ksiażki spotkały się i rozmawiały właśnie z tymi osobami, po to, by pokazać tę stronę himalaizmu, o której niewiele wiemy. Bo tak naprawdę „wspina się cała rodzina, nie tylko jeden człowiek” (słowa Marka Sajnoga).

Poza żonami zmarłych himalaistów (jak żona Tomka Mackiewicza, czy żony zmarłych himalaistów w lawinie pod Everestem w 1989r.) mamy też dzieci, już teraz dorosłe. Jest na przykład pani Magda Bieluń, którą wspomniałam wcześniej, jest Marcin Latałło, którego ojciec Stanisław, operator filmowy, zginął na Lhotse w 1973r., jest też Jerzy Kołakowski, syn Ryszarda, himalaisty, który nie wrócił z wyprawy na Makalu.

Ta książka jest naprawdę smutna, choć z drugiej strony wyziera z niej gdzieś duma i siła. I tak naprawdę nikt tu nie daje konkretnej odpowiedzi na pytanie, po co oni wszyscy poszli w te góry, przecież wiedzieli, że w domu czeka na nich żona z dopiero co narodzonym dzieckiem. Teraz te dzieci są już dorosłe, ale dobrze pamiętają moment, w którym ich matki dowiedziały się o śmierci męża, a ich ojca. Często ta trauma zostaje w nich do końca życia, niektórzy działąją, by pamięć o rodzicu nie zaginęła, a inni po prostu idą w góry, bo też chcą się wspinać. Czy pasję zatem dziedziczy się w genach? Czy raczej chodzi tu o jej zrozumienie, o doświadczenie na własnej skórze, tego za czym tak gonili ci, którzy odeszli?

Kiedy tak czytałam te wypowiedzi, czy to córek czy żon czułam smutek i żal, ale z drugiej strony myślę sobie, że kobieta wiąże się z mężczyzną, który w jakiś sposób ją musi pociągać i fascynować. I odwrotnie. Mężczyzna, który zwiąże się z kobietą – himalaistką nie powinien po ślubie zamykać jej w kuchni przy garach. Pada zatem pytanie, po co w ogóle wiązać się z kimś, kto co rusz ryzykuje życie, kto stawia góry ponad rodzinę? czy takie osoby w ogóle powinny zakładać rodziny? Przytoczona wypowiedź jednego z himalaistów: Aleksandra Lwowa, jest dość trafna, ale czy odnosi się naprawdę do każdego? „Nie należy wiązać się z himalaistami, bo oni muszą prędzej czy później zabić sie w tych górach. […] To tylko kwestia czasu i wytrwałości w dążeniu do celu”. Może niektórzy są po prostu naznaczeni tragicznym konfliktem wewnętrznym? Wspomniany wcześniej Bieluń w swoim dzienniku napisał: „Intensywne życie zniszczyło tak wiele z mojej psyche i ciała. Jestem zmęczony, ale odpoczynku nie pragnę. Ta wielka zmienność wydarzeń i miejsc w mojej pasji odbija się piętnem nieumiejętności przywiązania. Tak bardzo chciałbym czasem to zmienić, ale czy to jest możliwe? Każda pasja jest egoizmem, który nie liczy się z niczyją troską. Moja wymaga od swoich wyznawców niekiedy ceny najwyższej, ceny życia”.

Autorki książki pokazują po trosze życie samych himalaistów (opisując je dość skrótowo) a skupiają się bardziej na tych, którzy po nich pozostali, żywi i walczą z gniewem, tęsknotą, bezsilnością, ale też są pełni dumy i często chcą żyć również przepełnieni pasją.

To jest książka, złożona z felietonów/wywiadów, pisanych raz przez jedną autorkę, raz przez drugą, niektóre spostrzeżenia się czasem powtarzają, co może lekko irytować, ale to ciekawa pozycja. Dla osób początkujących w temacie literatury górskiej, chyba nie będzie idealna moim zdaniem, chociaż z drugiej strony może zachęcić do poszukiwań na temat danych nazwisk i osiągnięć. Jedyne, co mi zgrzytnęło mocno to błąd informacyjny: na litość boską, gdzie była korekta? Mount McKinley leży na Alasce owszem, ale jest najwyższym szczytem Ameryki Północnej, a nie POŁUDNIOWEJ, jak jest napisane w jednym z rodziałów. Brrr…

„Rodziny himalaistów” Katarzyna Skrzydlowska-Kalukin, Joanna Sokolińska, wydawnictwo W.A.B., 2020

„Krew bacy” Marek Ratajczak

Krew-bacy-czyli-relacja-z-samotnej-szarży-na-Mont-Blanc-Marek-Ratajczak Krew bacy to drink serwowany w zakopiańskiej knajpie, którym często raczy się autor książki (i nie tylko tym zresztą). „Krew bacy” w podtytule to „zakrapiana relacja z samotnej szarży na Mont Blanc”. I jest to szarża zaiste świetna w swojej prostocie, zarówno języka, jak i podejścia do sprawy. Marek Ratajczak wychowany na Pogórzu Sudeckim, mieszkający w Szczecinie „góral”, kochający Tatry i znający tam każdy szlak jak własną kieszeń, postanowił pojechać w Alpy, by samotnie zdobyć Mont Blanc (Blanka, jak go nazywa). Ryzykant? Wariat? Doświadczenia w tak wysokich górach nie miał, wypasione ciuchy trekkingowe zakupił na promocjach w sklepie sportowym, wyposażony w czekan i w raki, na których dopiero będzie uczył się chodzić, pojechał. I zdobył szczyt. 

Wejście okupione zostało morderczą wręcz walką o przetrwanie, o każdy oddech, bo jednak wysokość już nie ta co w Tatrach, o każdy krok, na który trzeba było naprawdę mnóstwo siły w ciężkich warunkach, kiedy śnieg i wiatr biczują z każdej strony. Poczucie humoru, autoironia i dosadność autora (kiedy opowiada o swoich fizjologicznych potrzebach) doprowadzały mnie bardzo często do parskania śmiechem. Bo to faktycznie było dla mnie śmieszne, nie prostackie, jak może, ktoś bardziej delikatny by to odebrał. Przykład? „Przeciągnąłem się radośnie w kierunku słońca, gdy nagle powietrze rozdarł, niczym wczorajszy grzmot, niekontrolowany pierd. Fuck! Uwięziona od przyjazdu w pękających w szwach jelicie kupa podróżnika kontestowała szlaban gazowymi erupcjami. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Pognałem do kibla. Po załatwieniu sprawy priorytetowej zjadłem delikatny obiad ze słoiczka Bobovita: wołowinka po staropolsku z kaszą, dla dzieci od dziesiątego miesiąca, podgrzana na kocherze. Trochę bez smaku. Zagryzłem więc batonem XXL Prince Polo i było okej”.

Polubiłam autora, bo nie tylko ma humor iście przedni, a także bardzo szczery i prostolinijny sposób zachowywania się, ale też jest wrażliwcem muzycznym. W książce jest sporo odniesień do muzyki, która tętni mu pod czaszką cały czas i w każdym momencie pojawia się odpowiednim fragmentem, cytatem: ulubione Trebunie Tutki, Sigur Ros, Lao Che, czy „Kiedy biegniesz bez siły, kiedy czujesz, że blisko jest chwila jak płomień…” Ruszyłem, rzucając w stronę szczytu czerwoną nowofalową Siekierą”. No, genialne. Muzyka jest partnerem podczas tego morderczego wejścia na Mont Blanc. Dodaje odwagi, otuchy i mobilizuje, jak utwory Lao Che z płyty „Powstanie Warszawskie”.

Autor jest wrażliwym człowiekiem. Jego opowieść o wejściu i zejściu (wspinaczka i zspinaczka, jak mówi) przeplata się z aktualnie prowadzoną narracją człowieka siedzącego samotnie w mieszkaniu, pijącego piwo, lub też tytułową Krew Bacy, wspominającego napotkaną na szlaku dziewczynę z włoskiej ekipy, której zrobił zdjęcie. Tajemnicza Nieznajoma z czarnym kosmykiem wyłaniającym się spod goreteksowego kaptura, która robiła mu zdjęcia na szczycie, to członkini ekipy, o której potem usłyszy tragiczne wieści. Dlatego też, co rusz pije za tych, którzy giną. Włącza wiadomości w tv, a tam ciągle śmierć. Zdrowie ! i kolejne ! „Cóż, marne to nasze życie – koty wieczorami nazbyt nostalgicznie, wręcz irytująco miauczące, a gołębie wiecznie srają na mój parapet”, a „Ludzie spadają z gór i będą spadali jak jesienne liście…”.

Podobało mi się bardzo, to zaledwie 94 strony, ale jest to mieszanka czarnego humoru, wrażliwości, dramatu, ludzkich przywar i radości z prozaicznych detali, jakie doceniamy dopiero po przeżyciu czegoś ekstremalnego. 

„Krew bacy” Marek Ratajczak, wyd. Stapis 2014

 

„Słońce nad Tiricz Mirem” Tadeusz Piotrowski

a9bf11f61ba07828a9f8dcbb23624811 „Ponad Tiricz Mirem zawsze świeci jasno słońce”.

Takie zdanie kończy książkę. Można zatem od razu uznać, że opisana w niej wyprawa na ten szczyt w Hindukuszu się powiodła. I tak faktycznie było.

Tadeusz Piotrowski, nieżyjący już himalaista i taternik, znany z wielu wypraw wysokogórskich oraz osiągnięć w Himalajach, Pamirze, Alpach i oczywiście Tatrach, opisał tutaj losy ekspedycji polsko – jugosłowiańskiej (jeszcze wtedy) na Tiricz Mir w 1978r. Kiedyś nie było przecież to takie proste jak teraz zapewne jest. Samo uzyskanie zezwoleń na przekroczenie granic, przemieszczenie się z bagażem błotnistymi, często całkowicie zniszczonymi przez ulewy drogami, które na miejscu trzeba było prowizorycznie odbudowywać, by przejechać jeepem – wymagało niezwykłego samozaparcia. No i koszty! Wtedy wyprawy w tak zwane Góry Indyjskie stawały się bardzo drogie, prawie tak jak w Karakorum czy Himalaje. Hindukusz leży natomiast na trasie, która wiedzie przez Afganistan, a który w roku 1978 przeżywał niespokojne dni po kwietniowej rewolucji, panowała godzina policyjna, więc cała wyprawa musiała odbyć się idealnie na czas, mimo bardzo trudnej i skomplikowanej topograficznie trasy. Koszt przejechania przez Afganistan i dalej był bardzo duży, do tego dochodził koszt tragarzy, a niestety przed ekipą Piotrowskiego, wyruszyła na podbój Tiricz Miru ekipa japońska, która niefortunnie dla Polaków i Jugosłowian zawyżyła stawki dla tragarzy. Potrzebne były bardzo solidne negocjacje, by je obniżyć. 

„Byliśmy dla nich przedstawicielami bogatszej części świata i jedną z nielicznych okazji dobrego zarobku. Chcieli więce wykorzystać do maksimum nadarzającą się sposobność. Skąd mogli wiedzieć, że tak z pozoru bogato i zasobnie wyglądający cudzoziemcy gonią w piętkę. Ich rozumowanie było zapewne bardzo proste – ludzie, którzy przyjechali tutaj aż z tak daleka i chcą, gnani niezrozumiałym dla nich kaprysem, zdobywać góry, muszą być bogaci, bo tylko takich stać na ekstrawagancje. Dla nich, mieszkańców tej ziemi, pokryte lodem szczyty były zawsze jedynie złem koniecznym, nie budziły żadnych tęsknot, nie były też rzuconym przez naturę wyzwaniem. Góry odstraszały swoją surowością i niedostępnością. Były groźne i niebezpieczne. Odwiedzali je jedynie przemykający się dolinami myśliwi i kroczący za stadami owiec i kóz pasterze. Świat skalnych turni i skutych wiecznym lodem szczytów nie budził zainteresowania tubylców”.

Mimo wszystko negocjacje się powiodły i ekipa mogła ruszyć już w kierunku szczytu. Pierwszym do zdobycia był Bindu Ghul Zom (6350m) a potem Tiricz Mir Wschodni (7692m).

tirich-mir-1479323
TIRICZ MIR

Ekipa, w której był Tadeusz Piotrowski składała się z 16 osób : 11 Polaków i 5 Jugosłowian.

„Kierownikiem ekspedycji był Stanisław Rudziński, a jego zastępcą do spraw sportowych Jerzy Kukuczka. Zespołowi Jugosłowian przewodził Slavc Sikonja, Anna Teresa Pietraszek, która miała udokumentować na taśmie filmowej przebieg wyprawy, a Eugeniusz Kołodziejczyk czuwał nad zdrowiem jej uczestników. Reszta to byli ludzie bez stałych funkcji, każdorazowo wyznaczani przez kierownictwo do wypełniania przeróżnych zadań, które sprowadzały się głównie do prac przeładunkowych. Ekipę polską uzupełniali: Jan Jankowski, Bernard Koisar, Jan Mojchrowicz, Jerzy Ożóg, Paweł Pallus, Tadeusz Piotrowski i Michał Wroczyński, a Jugosłowian: Vinco Bercic, Miro Stebe, Janez Sustersic i Matjaz Veselko”.

Wszyscy chcieli pokonać górę nową drogą. Należało więc się dobrze zintegrować i skoncentrować na celu, bez oglądania się na interes narodowy czy też grupowy, chodziło o to by nie rozbić grupy na dwa obozy rywalizujące ze sobą (Polacy vs Jugosłowianie), bo bywało, że w historii himalaizmu dochodziło do fiaska, kiedy rywalizacja w zespole i kłótnie brały górę. A wtedy mogą być już tylko: gorycz porażki i wzajemne oskarżenia o nielojalność.

Oczywiście nie obyło się bez małych sporów, ale sama wyprawa przebiegała dość spokojnie. Szczyt udało się zdobyć. Była oczywiście walka ze słabościami takimi jak: niemożebny upał, bo gorące słońce odbijające się od białego śniegu pali wręcz skórę, były ciężkie przejścia przez lodowiec pełen szczelin, były również męczące poręczowania, wytyczanie szlaku i noce spędzane w towarzystwie wiatru huczącego poza namiotem. Jak to zwykle w wysokich górach.

Sam Piotrowski pisze dość sucho, bez specjalnego rozrzewniania się i emocji, co mi troszkę przeszkadzało, ale przecież nie o to w takich książkach chodzi, by „przeżywać”. Zresztą nie ma co dramatyzować, skoro wszystko przebiegło świetnie, dopisała pogoda i dzięki Bogu nikt nie zginął ani w drodze na szczyt ani w drodze powrotnej, która może być czasem dużo trudniejsza.

imagesDodam tylko na koniec, że Tadeusz Piotrowski zginął w 1986r. na K2, który zdobył razem z Jerzym Kukuczką.

„Podczas zejścia – zwykłą drogą, na której niżej znajdują się obozy innych wypraw – w pogarszającej się pogodzie musieli jeszcze dwukrotnie biwakować, na wysokości ok. 8300 i 7900 m, mając już tylko cienką płachtę biwakową, w dodatku pozbawieni jedzenia i picia. Niedługo po wyruszeniu z drugiego biwaku, wskutek awarii raków (bądź też niewłaściwego ich założenia, prawdopodobnie w wyniku zmęczenia), na zalodzonym odcinku tuż poniżej zwieńczenia Żebra Abruzzów Piotrowski spadł wprost na partnera, który nie był w stanie go zatrzymać przed dalszym upadkiem w przepaść” (wikipedia).

„Słońce nad Tiricz Mirem” Tadeusz Piotrowski, wyd. Sport i Turystyka, 1988r.

górskie zdobycze

Kilka dni spędziłam w chłodniejszym niż reszta Polski, Zakopanem. Krótko – poniżej zdobycze z antykwariatu przy ul. Chałubińskiego, gdzie niesamowity właściciel opowiada historię każdego najmniejszego przedmiotu, jaki tam posiada, jaki zdobył, jakiego szuka… uwielbiam takich pasjonatów:

DSCN1462

A wczoraj, już po powrocie w moim rodzinnym mieście miałam okazję spotkać Denisa Urubko, jednego z najbardziej znanych himalaistów świata, który podpisał mi dwie książki, a poza tym okazał się niezwykle sympatycznym, ciepłym, żartobliwym i oczywiście pełnym pasji człowiekiem…. 

„Zew lodu” Simone Moro

10957327_791799120869550_7835936784215469570_n

„Ludzie mówią, że jesteśmy bandą samobójców. W wyścigach samochodowych też giną ludzie, a jakoś nikt nie gada, że to zajęcie dla kamikadze. Czy to, że kierowcy dużo zarabiają, sprawia, że ich śmierć jest bardziej akceptowalna? Jeśli giniesz, robiąc to co kochasz, ale bez pieniędzy na koncie, to twoja śmierć jest głupsza? Poza tym, my nie chodzimy tam, żeby zginąć. Tylko po to, żeby żyć”. 

Simone Moro, włoski alpinista – himalaista, znany ze swoich wypraw na ośmiotysięczniki z Kazachem – Denisem Urubko, a także, że zdobycia zimą Sziszapangmy wraz z naszym, nie żyjącym już, Piotrem Morawskim, jest autorem książki „Zew Lodu”, której pomysł zrodził się nagle, po to by opisać to, co w życiu Simone’a jest uznane za „prawie niemożliwe„. Książka jest pisana na kolanie, w obozach pod Nanga Parbat, zdobytą przez Moro zimą 2012r. Możemy się zgadzać z jego powyższymi słowami, cenić odwagę himalaistów albo ganić ich za głupotę i ryzyko. Nie mnie oceniać. Ja szanuję ich pasję, podziwiam i wszystkie informacje o osiągnięciach wysokogórskiej wspinaczki śledzę zawsze z wypiekami na twarzy, a także uwielbiam o tym czytać.

Moro to człowiek, który otrzymał nagrodę Fair Play, za to, że parę metrów przed szczytem Lhotse zrezygnował ze zdobycia go, po to, by ratować życie amerykańskiego wspinacza Toma Mooresa. Cenię go za rozsądek, bo po lekturze tej książki, w której opisuje swoje zimowe wyprawy w Himalajach i Karakorum (które, jak wiadomo, są dużo bardziej ryzykowne, niż te letnie i wymagają większego przygotowania), wiem, iż to człowiek mądry. Nie zależy mu na sławie i na podziwie. Robi swoje, ponieważ to kocha. Dla niego ważnym jest zdobycie góry wymagającej i trudnej… nie po to, by ją zdobyć i ‚zaliczyć’, ale po to, by sprawdzić swoje możliwości. Zresztą wielu himalaistów przecież tak robi, powiecie. Tak. To prawda. Bo większość właściwie poszukuje swojej granicy wytrzymałości, swoich granic możliwości, ale zdarzają się i tacy, którzy robią to dla wyścigu, sławy i pieniędzy, nie dbając o własne bezpieczeństwo i bezpieczeństwo swojej ekipy.

Simone Moro w książce „Zew lodu”, która nie jest erudycyjnym popisem, (bo przecież nie o to tu chodzi) wspomina wielu polskich wspinaczy, dla których ma ogromny szacunek. Są to i Artur Hajzer (już nie żyjący, niestety) i Krzysztof Wielicki, i Jerzy Kukuczka a także Piotr Pustelnik, czy Piotr Morawski (o którym wspomniałam), Andrzej Zawada czy Maciej Berbeka.  

Zainspirowany od dzieciństwa Reinholdem Messnerem, który „był niewątpliwie filarem, na którym zbudowałem własny sposób rozumienia i praktykowania alpinizmu” – jak mówi, uważa, że miał również ogromne szczęście wspinania się z polskimi alpinistami i wielu z nich poznał osobiście „przez co często czuję się lepiej rozumiany i znany w kraju Karola Wojtyły niż we własnym. Dlatego polskie wydanie mojej książki o zimowym wspinaniu traktuję jako prawdziwy zaszczyt. To moja druga książka opublikowana  w Polsce„. Dodajmy, że  pierwszą była „Kometa nad Annapurną”, w której Moro opisuje tragiczne w skutkach zdobycie Annapurny w 1997r., podczas którego w lawinie zginął jego partner wspinaczkowy, przyjaciel, Anatolij Bukriejew – himalaista z Kazachstanu. O tej książce pisałam tutaj.

Zew-lodu-Simone-Moro-400x574

„Moje życie nie ograniczało się do pionowego świata, ale to on stanowił środek, który pozwalał mi wzrastać, odkrywać rzeczywistość i przyglądać się najbardziej niepojętej części życia – samemu sobie. Gdybym porzucił alpinizm, zaprzestałbym odkrywania siebie, czego nie mogłem i nie musiałem akceptować”. Owszem, można odkrywać siebie poprzez wiele innych pasji, ale niektórzy wybrali właśnie taką – ekstremalną. 

Kiedy czytamy o Sziszapangmie, zdobytej wraz z Piotrem Morawskim, Simone zaznacza po raz kolejny charakter polskiego himalaizmu, mówi, że to Polacy rozpoczęli i wymyślili zimowe wspinanie „na gigantach naszej planety w najbardziej srogich i bezwzględnych warunkach” .

Podoba mi się jego zdanie: 

„…zapał i wytrwałość polskich wspinaczy odzwierciedlały cechy narodu polskiego przez całe wieki konieczności wyrzeczeń, które ukształtowały ich charakter i silną wolę. Nikomu innemu przy ograniczonych środkach, skromnym sprzęcie i nieludzkich warunkach nie udawało się wytrwać w ścianie, uczepiwszy się tylko marzenia o zdobyciu szczytu. Różnica wynikała z nastawienia mentalnego i duchowego, nie zależała od siły mięśni czy umiejętności technicznych. Każde pokolenie jest inne, nowe nie zawsze zachowuje zapał i fizyczne siły poprzedniego. Na szczęście dobra materialne i wygody docierają coraz częściej również tam, gdzie przyzwyczajono się o nich tylko marzyć, wliczając kraje byłego bloku wschodniego, co przerwało triumfalną polską kawalkadę na ośmiotysięczniki zimą”. I dalej Simone Moro wspomina Wandę Rutkiewicz, Jerzego Kukuczkę, Andrzeja Zawadę czy po raz kolejny Krzysztofa Wielickiego. 

Zdobycie szczytu z Piotrem Morawskim było trudne, ale stanowili wyśmienity duet, wspierający się i idealnie zgrany. „Ostatni cykl kroków kończyłem z pochyloną głową, nie podnosząc wzroku. Chciałem zobaczyć szczyt nagle, w całej okazałości, za jednym zamachem.” – Każde zdobycie szczytu, okupione nadludzkim wysiłkiem, jest chwilą magiczną, ale również wymagającą pokory – na szczycie można być tylko chwilę, kilkanaście minut, zawsze trzeba pamiętać o oknie pogodowym, o tym, by mieć czas na zejście, nie wolno przegapić ani sekundy, mogłoby się to skończyć śmiercią, a tego Simone Moro (jak i chyba każdy himalaista) pragnie uniknąć, dlatego niezwykle uważnie przygotowuje się do ataku szczytowego.

z17269131KW książce opisane jest również bardzo trudne zdobycie zimą gór: Makalu i Gaszerbrum II. Warto ją przeczytać – każdy miłośnik literatury górskiej powinien. 

„Alpinizm jest formą sztuki, podobnie jak malarstwo i muzyka. Niektórzy malują na płótnie przepiękne pejzaże, komponują zachwycające partytury lub szukają przygód w innym rodzaju sztuki opartym na poszukiwaniu, bardziej skomplikowanym i może trudniejszym do zrozumienia. Każdy rodzaj sztuki ma swoją godność. Dlatego nie osądzam i nie krytykuję żadnej formy alpinizmu, nawet tej komercyjnej, praktykowanej przy wsparciu szerpów, z użyciem butli tlenowych i poręczówek prowadzących od pierwszego do ostatniego metra góry. Takie zachowanie byłoby aroganckie i świadczyłoby o całkowitym braku szacunku dla innych. […] Praktykowany przeze mnie alpinizm jest owocem zakochania, prawdziwej pasji miłosnej i sentymentu względem tego, co mnie wzrusza, pozwala szybować myślom i akceptować ryzyko, jakie pociąga za sobą moja miłość”.

Szacunek.

„Zew lodu”, Simone Moro, wyd. Agora, 2015

„Czary góralskie. Magia Podtatrza i Beskidów Zachodnich” Urszula Janicka-Krzywda, Katarzyna Ceklarz

czary.Ta pozycja to niesamowita i magiczna podróż po dawnych (ale i nadal aktualnych) wierzeniach, magicznych zaklęciach, przesądach, praktykach pochodzących z regionu polskich Karpat. Przygoda z magią zaczyna się właściwie już na okładce przedstawiającej dłoń. Wystarczy przyłożyć własną dłoń do narysowanego kształtu, odczekać minut kilka i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… no właśnie… czary mary, hokus pokus. Nie powiem.

Książka ta, to zbiór wszelkich możliwych pojęć, spisanych alfabetycznie, uzupełnionych o przykłady z poszczególnych miejscowości, często z wymienianiem nazwisk konkretnych osób parających się w dawniejszych czasach czarami lub znachorstwem. Mamy i rośliny, i miejsca, i zwierzęta, różnorakie przedmioty, które używane w odpowiedni sposób potrafią odgonić burzę, sprawić by bydło było mleczne i tłuste, aby kobieta brzemienna nie poroniła, lub też nie urodziła brzydkiego dziecka. Aż dziw pomyśleć, jak ludzie potrafią być zabobonni: biegać nago po cmentarzu, zbierać o północy zioła, które tylko wtedy są skuteczne, sporządzać napary, które leczą, lub które sprawiają, że czarownice potrafią latać, bo przecież sabaty podobno rzeczywiście odbywały się na polanie Hałeczkowej na Babiej Górze, lub na polanie Babie Łono w Tatrach. Czarownice „wysmarowane maścią magiczną siadały na łopacie do chleba, miotle lub pociosku i wylatywały w przestworza, często przez otwór w stropie kurnej izby, czyli przez woźnicę. Niekiedy za wierzchowca służył im parobek, zaklęty na tę jedną noc w konia”. Tak, proszę państwa.  I szaleństwa i orgie z czartami – ogólnie uczty, hulanki i swawole. 

Magia, magia, magia… 

„W kulturze ludowej górali magia pełniła niegdyś niezwykle ważną funkcję, wyrastającą z potrzeby opisania i pojęciowego ustrukturyzowania rzeczywistości. Była podstawowym narzędziem i wyrazem tzw. ludowej wizji świata. Współcześnie, gdy silnie eksploruje się fragmenty tej kultury – śpiew, taniec czy strój – niniejsza publikacja ma za zadanie przypomnieć i uzmysłowić Czytelnikom rolę duchowości w rozwoju i funkcjonowaniu góralszczyzny.” – to kilka słów ze wstępu autorek. 

Urszula Janicka – Krzywda oraz Katarzyna Ceklarz zajmują się badaniem folkloru góralskiego, pierwsza jest etnografką, druga doktorantką w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej na UJ. Ale obie panie robią jeszcze mnóstwo innych ciekawych rzeczy, a część ich pracy ma odzwierciedlenie właśnie w tej książce, mega skarbnicy wiedzy z okolic Podtatrza i Beskidów Zachodnich.

I jak już wspomniałam, wszystko właściwie przesycone jest czarami: zwykłe lustro, drzazga zaszywana w koszuli, ziemia, którą gospodarz obsypuje owce, cis, cmentarz, okno, nóż, różnego rodzaju gałązki, koty, księżyc, grabie a nawet dym czy łajno.

„W rejonie Babiej Góry w czasie pierwszego pasienia stosowano taki oto zabieg: pasterz zaraz po przyjściu na pastwisko siadał na świeżym łajnie i w pośpiechu spożywał śniadanie, wręczone mu wcześniej przez gospodarzy. Ponadto podczas pasienia przestrzegano zakazu wyciągania pcheł z ubrania. Krowie wyjątkowo niespokojnej ucinano natomiast kawałek ogona – kładziono go pod pierwszą skibę przy orce, a na Spiszu w szparę stajni, koło żłobu”. Wszystko po to by bydło dobrze się pasło. 

A z kolei barwinek, znany nam wszystkim jako roślinka do przystrajania koszyczka wielkanocnego – „w medycynie ludowej służył do zwalczania kołtuna” (czyli splątanych włosów). Niejaki Baca Bulanda „kazał osobie cierpiącej na kołtun przez dziewięć dni moczyć w winie dziewięć gałązek barwinka, a następnie wziąć wełnę w odpowiednim kolorze, napić się wina, trzy razy napluć na wełnę i przyłożyć ją do czoła. Po tym zabiegu kołtun miał się rozplątać„. Ktoś chętny, by spróbować? :) Z lektury książki, oczywiście, jeśli Was zainteresowała, dowiecie się dlaczego akurat 9 i 3 są cyframi wymienianymi w tym zaleceniu, ale nie tylko w tym, gdyż często pojawiają się one jako liczby magiczne. Dlaczego? 

Ciekawostek tego typu jak powyżej jest mnóstwo. Taki nietoperz… cóż można z nim zrobić? Ano sproszkowanego można dodać do prochu strzelniczego, wówczas będzie lepszy cel, można go zakopać w mrowisku podczas gdy księżyc jest w nowiu, po pewnym czasie odkopać kosteczkę i szturchnąć nią wybrankę / wybranka serca, wówczas tak się on zaczaruje, że bez nas żyć nie będzie mógł na pewno.

No książka, jednym słowem, czarowna lub też czarodziejska. Dla miłośników kultury góralskiej obowiązkowa, dla fanów magii również. Kawał w niej historii, a do tego piękne fotografie Barbary Caillot – Dubus z cyklu „Pachnące jarzębiną”, które oddają bardzo dobrze niepokojący i magiczny klimat opowieści, mimo że snutych alfabetycznie i „hasłowo”, to jednak pięknie i interesująco. To kawał dobrej roboty.

„Czary góralskie. Magia Podtatrza i Beskidów Zachodnich”, Urszula Janicka – Krzywda, Katarzyna Ceklarz, wyd. Wydawnictwa Tatrzańskiego Parku Narodowego, 2014. 

„Annapurna. Góra Kobiet” Arlene Blum

AnnapurnaSouthMountain.jos.500pix

Annapurna (składająca się z wielu szczytów – na zdjęciu Annapurna I (najwyższa) na pierwszym planie) jest to pierwszy szczyt ośmiotysięczny zdobyty przez człowieka. Zdeterminowani zdobywcy, Maurice Herzog (kierownik wyprawy) i Louis Lachenal, ulegli ślepocie śnieżnej oraz poważnym odmrożeniom i tylko pomocy pozostałych członków wyprawy (wśród nich Lionela Terraya) zawdzięczają uratowanie życia. Maurice Herzog, późniejszy minister sportu, w swojej książce „Annapurna – pierwszy ośmiotysięcznik” napisał, że „są inne Annapurny w życiu człowieka”. To również Maurice Herzog napisał przedmowę do książki himalaistki Arlene Blum „Annapurna. Góra kobiet”, w której zachwyca się wartką narracją, bezpośrednim stylem, emocjami, a przede wszystkim odwagą kobiet, które powzięły decyzję o całkowicie kobiecej (w męskim świecie wspinaczkowym) ekspedycji na tą trudną górę w Himalajach, której procent śmiertelności wśród wspinających się tam śmiałków wynosi aktualnie około 40%. To piekielnie trudna góra, szczególnie w miejscu, które nazwane jest Holenderskim Żebrem (ogromne zagrożenie lawinowe, co zresztą odczuły mocno członkinie wyprawy zorganizowanej przez liderkę Arlene Blum).

hwcmhtmmiokehgjbojpn Po wielu biurokratycznych zmaganiach, udało się zdobyć pozwolenie na wyprawę do Katmandu i w 1978 dziesięć Amerykanek w składzie :  Arlene Blum, Annie Whitehouse, Joan Firey, Irene Miller, Vera Komarkova, Liz Klobusicky, Piro Kramar, Margi Rusmore, Vera Watson i Alison Chadwick-Onyszkiewicz + ekipa filmowa wyruszyły do Nepalu na kilkumiesięczną wyprawę. Kobietom udało się zebrać 80tys dolarów, głównie ze sprzedaży koszulek z kultowym hasłem wyprawy „Annapurna. Miejsce kobiety jest na szczycie”. 

Arlene Blum do podjęcia decyzji o całkowicie kobiecej ekspedycji została zainspirowana słowami Wandy Rutkiewicz, którą spotkała na 7200m góry Noszak w Afganistanie w 1972r. Wanda schodziła po zdobyciu szczytu, a Arlene wchodziła: „Weszłyśmy na 7500m. Teraz musimy wspiąć się na 8000m. – my, kobiety”.  O Wandzie Rutkiewicz jest sporo w tej książce. W ogóle Arlene wspomina polskich alpinistów, którzy w latach 70tych byli przecież w światowej czołówce, byli zdeterminowani, uciekali od szarej i smutnej rzeczywistości kraju w ośnieżone szczyty, gdzie czuli się wolni, a góry stały się ich drugim domem.

Sama wyprawa wymagała wielkich nakładów nie tylko finansowych. Najważniejsza była organizacja. Arlene, jako liderka, musiała ogarnąć logistycznie cały ten okres czasu, który został przeznaczony na trekking, dojście do bazy, potem rozplanowanie obozów I-V, przenoszenie zapasów, bagażów, sprzętu. Oczywiście bez Szerpów do pomocy nie obyłoby się (mimo, iż kobiety początkowo chciały wszystko same… w końcu miało być bez mężczyzn). Szerpowie jednak okazali się bardzo pomocni przy noszeniu ton bagaży i jedzenia, a także mocno upierdliwi w swoich żądaniach (pieniądze, papierosy, puchowe śpiwory, więcej jedzenia i ubrań). Dla nich praca na dużych wysokościach jest jedynym sensownym zarobkiem, chociaż są oni już dość cwani i wymagają nie wiadomo czego, bo wiedzą, że himalaiści i tak się na to zgodzą. 

Cała wyprawa to była wielka próba sił, charakteru, walki ze słabościami, strachem, ale także walka między sobą o przywództwo. Mimo, iż Arlene od początku była uznawana za liderkę, osobę podejmującą wszystkie decyzje, co okazało się momentami bardzo trudne – to z czasem każda z kobiet miewała „zapędy” przywódcze. Trzeba było wiele opanowania, rozmów, przemyśleń, ale też nerwów i płaczu, aby dojść ze wszystkim do ładu, pozwolić zwyciężyć rozsądkowi i nie wycofać się, chociażby ze względu na częste lawiny czy zmiany pogodowe.

„Nie próbowałyśmy silić się na heroizm – wszystkie utyskiwałyśmy, mówiłyśmy o tym, że się boimy, i byłyśmy potwornie zmęczone. Niektóre z nas postanowiły o lawinach nie wspominać wcale. Jednak kontynuowałyśmy wspinaczkę. Nie wiem, czy to, że zostałyśmy, było głupie czy chwalebne. Na pewno jednak było heroiczne”.

Trudne było również podjęcie decyzji o tym, kto ma brać udział w ataku szczytowym, bo to przecież nie zawsze jest tak, że każdy członek ekspedycji może wejść na szczyt (ze względu na kondycję, warunki fizyczne, aktualne zmęczenie). Trzeba wybierać i ktoś musi o tym zadecydować. Reszta powinna zaakceptować decyzję lidera, choć oczywiście może się z nią nie zgadzać i czuć rozczarowanie. Podobnie było i w przypadku zdobywania Annapurny. 
Szczyt został zdobyty, co okazało się ogromnym sukcesem (oczywiście całej kobiecej ekspedycji), ale z wyprawy nie wróciły wszystkie kobiety …  to ryzyko wpisane jest niestety w życie himalaistów.

Dlaczego to robią? Dlaczego się wspinają, po co? Tysiące odpowiedzi padało już na ten temat. Przytoczę cudowny fragment o przelocie dzikich gęsi nad szczytem góry, którym zakończę :

„… Dlaczego wybrały akurat tę trasę? Może dlatego, że nie było tu żadnych pokus, które odciągałyby je od celu podróży? Niezależnie jednak od powodu, wybrały trudniejszą drogę. W pewnym sensie trochę je przypominałyśmy. W tym wysokim, odizolowanym świecie, gdzie jedynymi dźwiękami były wiatr i nasze głosy, jedynym widokiem błękitne niebo, białe szczyty i jaskrawe kolory naszych namiotów oraz kurtek, a jedyne doznania to zimno lodu oraz śniegu, ciepło słońca, śpiworów i maszynek benzynowych – dopiero tutaj miałyśmy szansę przystopować i przyjrzeć się z bliska sobie i naszym celom. Dlaczego tu jesteśmy? Oto jest pytanie. Odpowiedzi znajdowałyśmy bez trudu: by zwiedzić Azję, wspiąć się na górę, poznać własne ograniczenia, poznać siebie. To prawda,ale to nie wszystko. Dlaczego jakakolwiek kobieta chciałąby ryzykować życie, żeby stanąć na szczycie góry? Gęsi przed wyruszeniem na południe okrążyły szczyt. Czy kluczyły dla widoków? Dla zaszczytów? Uśmiechnęłam się do siebie i pomyslałam: „Założę się, że robią to, bo sprawia im to frajdę”.

I pamiętać trzeba o tym, że sprawdzanie siebie w różnych trudnych okolicznościach i momentach swojego życia, to tak, jakby stanąć przed wielką górą i powoli, etapami, małymi kroczkami ją zdobywać. Często nasz wysiłek okupiony jest łzami, stresem, nerwami, strachem, ale potem jednak widzimy, że było warto. Nawet za cenę jakiejś straty….. Tak już jest.

„Annapurna. Góra kobiet” Arlene Blum, Wyd. Poradnia K, Kontrakt OSH & Agora 2014.