„Ciąg zbieżny” Wawrzyniec Hyska

„Przestrzeń Banacha to taka przestrzeń metryczna, w której każdy ciąg podstawowy jest jednocześnie zbieżny. Czyli każdy ciąg, w którym elementy są do siebie coraz bardziej podobne, ma swoją granicę, a taka granica także znajduje się w tej przestrzeni (a nie gdzieś poza nią). Niekoniecznie musi tak być, istnieją przestrzenie metryczne, które nie są przestrzeniami Banacha. Czasami każdy krok zbliża nas do jakiejś granicy, lecz ta granica jest poza naszą przestrzenią” (str. 195).

Rozumiecie coś z tego? Jeśli nie, zrozumiecie po przeczytaniu debiutanckiej książki Warzyńca Hyski. „Ciąg zbieżny” jest idealnym przykładem na to jak dojść do pewnej granicy, prawie już jej dotyka i marzyć o opuszczeniu własnej przestrzeni Banacha (tu użyjmy przenośni). Czy jest to w ogóle możliwe? To również świetny przykład ukazania ciągu konsekwencji naszych czynów. Wszystko jest jak kostki domina. Pchniemy jedną, ona popycha drugą. Docieramy do końca ułożonych kostek, wszystkie leżą i my też.

Marek Lipke pracuje jako programista w firmie zajmującej się tymi paskudnymi algorytmami, które sprawiają, że kiedy wyszukujesz coś w internecie, to zostajesz zapamiętany i potem przez kolejne dni, miesiące pojawiają Ci się na wszystkich otwieranych stronach wyszukiwane wcześniej przedmioty sugerujące Ci, że może warto byłoby je kupić jeszcze raz, ale może w innym wzorze, kolorze itp, a może do tego jakieś akcesoria etc. Irytujące, ale ktoś to tworzy i manipuluje naszą wolą. Zarabia się na tym krocie, można się dobrze ustawić, szaleć weekendami, kupować wszystko, co się chce, żyć ponad stan, a na pewno na wysokim poziomie. Marek ma dziewczynę. Ma też upierdliwą matkę, z którą już od dawna nie mieszka, i ojca, dziekana na uczelni, który idzie do aresztu za defraudację pieniędzy.

Marek początkowo nie wie co robić, jak pomóc zrozpaczonej matce, jak wyciągnąć ojca, bo przecież na pewno jest niewinny. Ale czy na pewno? Marek postanawia się od tego wszystkiego uwolnić. Od ludzi, od uczuć, od rzeczy, które gromadził przez lata. Matka zwala mu się do domu na głowę, burzy mu jego ustalony porządek dnia, życia, a Marek tak nie chce. Zaczyna wyrzucać, sprzedawać, oddawać, pozbywać się, aż w końcu dociera do momentu w którym jego obojętność na wszystko bierze górę i dzieje się tragedia.

„Nie jestem już kurwa, mamy Mareczkiem! Jestem swoim własnym osobistym człowiekiem, swoim życiem jestem! Chcę być! Nie wytrzymam tego dłużej, nie może mi się mama wpierdalać we wszystko, w każdy dzień, w każdy wieczór, w każdy posiłek! Już nie będę, już nie jestem mamy małym synkiem!” (str.95) krzyczy pewnego dnia do matki. Ona, biedna, wieczna męczennica, poświęcająca się dla syna i dla męża – no sama miałabym dość. Do tego wszystkie inne przymusy, zasady, obowiązki – to staje się dla Marka balastem, ciężkim kamieniem u szyi. No bo po co to wszystko, skoro i tak każdy jest prochem i w proch się obróci? A kiedy jeszcze pewne tajemnice rodzinne wyjdą na jaw, no to już najlepiej będzie całą tą rzeczywistość obrócić w perzynę i mieć gdzieś, co się wydarzy. Tyle, że ten cały ciąg zdarzeń gdzieś ma swój koniec… Gdzie?

To świetny debiut, czyta się płynnie, szybko, jest niepokojąco, potęguje się ciekawość, historia daje do myślenia i sprawia, że sami zaczynamy sobie zadawać pytania „po co to wszystko?”. Nierzadko w naszych rodzinach też jest wiele jest hipokryzji, sztuczności, udawania, a mało szczerości i prawdy. Zaganiani jesteśmy, pieniądze są ważniejsze od uczuć, materializm wyklucza minimalizm. Czy polubiłam bohatera? Tak, choć mnie momentami przerażał, bo to do czego doprowadził było okrutne i okropne. Niemniej, może mimo to, był właśnie prawdziwie szczery wobec siebie?

Polecam.

„Ciąg zbieżny” Wawrzyniec Hyska, wydawnictwo Seqoja, 2024

#współpracabarterowa

„Słoń z Étretat” Joanna Stoga

Książkę (pięknie zapakowaną zresztą) dostałam przedpremierowo od autorki jakiś czas temu. Trochę czasu minęło, ale w końcu siadłam do lektury i przeczytałam w dwa dni niemożebnie się wciągając w historię Kassi, głównej bohaterki, która po śmierci matki musi zaopiekować się swoim chorym ojcem. M., bo tak nazywa go Kassi, cierpi na swoiste zaburzenia psychiczne, które pojawiły się po śmierci Teo, jego syna a brata Kassi. Ojciec zamknął się w sobie, przestał mówić, zachowuje się jak dziecko, które jeszcze nie zna dobrze świata, żyje w swoim, w którym czuje się bezpieczny, coś tam sobie pomrukuje, czasem chodzi w kółko, lubi bawić się klockami albo tworzyć kasztanowe ludziki. Człowiek taki jak on, wymaga codziennej, stałej opieki i Kassi musi przekręcić swoje życie o 180 stopni, aby dostosować się do wymaganej rutyny. Musi pracować z domu, co nie do końca jest dla niej korzystne, nie ma zbyt wiele czasu dla siebie, dla przyjaciół, czuje się w tym wszystkim zagubiona, samotna i wydaje jej się, że nie podoła. Podobało mi się ujęcie tej relacji córka – ojciec, która stopniowo zaczyna nabierać kolorytu. Mimo tego, że do ojca nie ma jakby ‚dostępu’, to małymi krokami Kassi pokonuje coraz to trudniejsze momenty i to sprawia, że oboje zaczynają się jakoś ‚dogadywać’. Pokazanie czytelnikowi człowieka z zaburzeniami jest niezwykle wartościowe i celowe, bo jest wśród nas wiele takich osób, które czy to właśnie chorują, czy też tych, które muszą poświęcić swoje życie (tudzież jego dużą część) dla chorego rodzica.

„Ty też nie musisz się składać na ołtarzu. Wiesz o tym? – Wiem, tyle że już dawno się do niego przybiłam i za cholerę nie mogę sobie przypomnieć jak wyjąć gwoździe”. To dlatego, Kassi w pewnym momencie jest zmuszona do skorzystania z całodziennej, dodatkowej opieki. I tak, w domu pojawi się pani Brygida, bardzo charakterna, zasadnicza ale też ciepła osoba, która wniesie wiele do całej historii, a potem poznamy jeszcze innego opiekuna, który również stanie się ważną częścią opowieści. Zresztą jest tu cała plejada barwnych postaci (przyjaciółka Baśka, cudowny sąsiad, znajomy Emil) oraz … muzyka (głównie Miles Davis) które to stanowią naprawdę duże atuty powieści.

Podobało mi się bardzo pokazanie, jak wsparcie bliskich, ich przyjaźń i ich różne doświadczenia wpływają na ogląd rzeczywistości Kassi i zmieniają ją w osobę, którą zawsze chciała być: w kogoś potrzebnego i ważnego. „Najbardziej boli ją, że matka jej nie szanowała, że nie widziała w niej osoby wartej uwagi”. Kiedy jeszcze żył Teo, Kassi zawsze była na drugim planie. To on zajmował podium, był towarzyski, wiecznie uśmiechnięty, inteligentny, zabawny – wszyscy go kochali, przyjaciele, matka, ojciec. A kiedy Teo ginie w wypadku, życie ich wszystkich staje się bezbarwne i nijakie. Relacja Teo i Kassi była jednak wyjątkowa. Ona zdaje sobie z tego sprawę dopiero po latach, kiedy udaje się do francuskiej Normandii, by spojrzeć jeszcze raz na tytułową formację skalną i przypomnieć sobie, co wydarzyło się kiedyś na wspólnych wakacjach. Dopiero wtedy dotrze do niej, że gniew, jaki w niej buzował można teraz przekuć na miłość, a towarzyszące jej przez lata ciągłe poczucie odrzucenia towarzyszyło nie tylko jej, ale też ojcu. Dlaczego? Czy po latach można wreszcie przejść ostatni etap żałoby i uwolnić się od dramatów, które bolały przez ten czas? Dojrzeć w swoim myśleniu i zachowaniu? Zrozumieć siebie i nie tylko siebie?

To bardzo ciepła i mądra powieść. Głęboka w treści, ale lekka w lekturze. Wartościowa. Polecam (również polecam wcześniejsze opowiadania autorki: „Las, pole, dwa sobole”, o których pisałam tutaj.)

„Słoń z Étretat” Joanna Stoga, wydawnictwo Seqoja, premiera książki: wrzesień 2022

„Bibliotekara” Lucyna Dąbrowska

„Marta nie może spać. Nie może tez wstać, bo nie ma siły. Nie ma siły zdjąć z siebie kołdry, nie ma ochoty wystawiać swojego ciała na temperaturę pomieszczenia. Woli tkwić w lepkich mackach koszmarów sennych, przynajmniej wie, że to tylko sny. A gdy opuści swój barłóg, nie będzie miała złudzeń, że to rzeczywistość. Wie, że gdy wstanie, szara i zmęczona codzienność wchłonie ją i nie będzie ucieczki aż do wieczora, gdy schowa się w ten pełen koszmarów ciepły kokon swojej kołdry. A jednak musi wstać, iść do kołchozu, poklepywać książki po grzbietach tak jak Donald Trump klepał po tyłkach swoje ofiary. Zazdrości pani Jadzi, że nigdy już nie będzie musiała wstawać, że w ogóle nic nie będzie już musiała. Gdy wsiada do tramwaju, od razu wkłada rękawiczki, by zredukować ilość zarazków na wewnętrznej stronie swojej dloni, którą trzyma poręcz. Spogląda przez brudną szybę, sama nie wie po co, skoro za oknem ma wciąż ten sam widok. Jednak patrzenie za okno uwalnia ją od przymusu patrzenia na ludzi, których los musi dzielić w tym nieszczęsnym tramwaju z brudną szybą. Tak, wzrokiem jeszcze może uciec, gorzej z innymi zmysłami. Wszechobecny zapach kebaba z czosnkiem i trawionego alkoholu wniknął już chyba w siedzenia. A więc jadą ludzie czosnkowym tramwajem do swoich kołchoźniczym obowiązków z przerwą na posiłek regeneracyjny w postaci tego, co kto ma w torbie, lub tego, co kupi od Pana Kanapki na korpoplebejskim ugorze”.

Marta jest samotna, mieszka z kotem i pracuje w bibliotece. Jak widać, nie jest to praca jej marzeń. Wykształcenie dziennikarskie nie za bardzo jej pomogło w znalezieniu czegoś lepszego, przynajmniej tak myślą jej hipsterscy znajomi, którzy kupują obrazy na aukcjach, na weekend jeżdżą do Portugalii, a zamiast kebaba jedzą humus i szaszłyki sojowe. Marta męczy się w tej pracy, cierpi (zapewne) na depresję, lub choćby na zobojętnienie wobec życia, ma lęki, chodzi o psychiatry. Wydawałoby się, że wszystko robi, bo musi, czasem pojeździ rowerem ze znajomymi, poczyta, ale generalnie jest osobą dość introwertyczną, choć bywa asertywna i potrafi tąpnąć nogą w pracy. Niemniej, życie płynie jej, jak pewnie większości naszego społeczeństwa, które żyje od weekendu do weekendu, od wypłaty do wypłaty (która, zbyt wysoka nie jest). Biblioteka tutaj to tygiel różnych osobowości, z reguły takich, które przyprawiają Martę o irytację, ale cóż. Musi z nimi przebywać, pracować, potakiwać, znosić ich wścibstwo. W tym na pozór spokojnym świecie, pewnego dnia Dyrekcja ląduje w Prokuraturze. Dlaczego? i jak dalej będzie wyglądać praca bez Dyrektorki, bez Księgowej?

Lucyna Dąbrowska świetnie przedstawiła w powieści absurdalne przepisy i zasady ustanowione przez Dyrekcję, podległość włodarzom miejskim i „włazidupstwo”. Porozumiewanie się pracowników z Dyrekcją może odbywać się wyłącznie drogą mailową, co rodzi wiele kontrowersji i powodów do plotek, informatyk od siedmiu boleści nie potrafi zrobić nic z komputerami, bo po prostu nie ma takiego wykształcenia ani zielonego pojęcia, a został zatrudniony po znajomości, jak większość pracowników biblioteki, natomiast panie Grażynka i Danusia – koleżanki Marty, dużo starsze od niej, wolą cały dzień spędzać przy kawusi, obgadywaniu innych (nawet czytelników) i snuciu niestworzonych historii, zamiast pracować. Widać, że są pokoleniem prl-owskim, kiedy to zaplecze, kawki, obiadki, ploteczki i narzekania były ważniejsze od obsługi klienta. Czy dzisiaj jest inaczej? Nowocześniejsze biblioteki być może mają nowocześniejszy wystrój i personel, ale podejrzewam, że, jak to w każdej instytucji publicznej, nadal gdzieś znajdują się osoby funkcjonujące w ten sposób (zresztą, nie tylko w bibliotece) a sama hierarchia bibliotecznej nadal bywa równie absurdalny.

Dąbrowska pokazuje tu również zaściankowość ludzką, niewiedzę, a co za tym idzie brak akceptacji i niechęć do czegoś innego, nowego. Poprzez postacie „Bibliotekary” widać, jak bardzo czasem stoimy w miejscu i boimy się pójść dalej, dlaczego? bo nam wygodnie, a nawet jeśli niewygodnie to „system” skutecznie blokuje nasze własne zdanie, naszą indywidualność. „Żadne ciemności nie przykryją jednak nieumytych naczyń na stole i kupy wycofanych, zagrzybionych książek, z których kurz i drobnoustroje wlatują prosto do talerzy, rozprzestrzeniając się w żołądkach i duszach bibliotekarzy. Kto tu posiedzi dłużej, nabiera ziemistych kolorów i zlewa się z linoleum leżącym na podłodze”. Widać też, jak przyzwyczajenie do czynności (kawusia i ploteczki głównie) sprawiają, że ciężko jest niektórym pracownikom wyjść ze swojej strefy komfortu – „to nie należy do moich obowiązków” – tyle, że czasem trzeba zrobić coś, co niestety musi zostać wykonane w przypadku czyjejś nieobecności, a czasem nawet zareagować szybko, bardzo szybko – co pokazuje zakończenie książki (niedopowiedziane trochę według mnie).

Po czytelnikach, jacy przychodzą do biblioteki widać z kolei, jak bardzo pragną TYLKO rozrywki, czegoś co ich przeniesie do innego świata, pozwoli zapomnieć o szarej rzeczywistośći: nie szukają powieści ambitniejszych od Danielle Steel albo szukają tylko lektur dla swoich dzieci. Marta również tym jest zniechęcona, takimi czytadłami, zamawianymi pod dyktando kierownika, który nie sugeruje się potrzebami czytelników… a które to książki potem zwracane są w stanie wołającym o pomstę do nieba: brudne, czasem mokre. Żal patrzeć, że ludzie nie dbają o te, jakby nie patrzeć: dobra kultury, do których mają wolny dostęp. I żal, że nie mogą przeczytać, tego, co faktycznie, by może chcieli.

Smutny to obraz społeczeństwa i instytucji publicznej. Smutny, bo przecież jest to niewielka biblioteka, a niestety władza na jednostkę działa tu opresyjnie i właściwie nie ma tu miejsca na radość życia, na szerzenie wiedzy o literaturze i wspieranie kultury jako takiej. Wszystko jest „prywatnym folwarkiem w rękach lokalnej władzy”, jak jest napisane na okładce ksiażki. Spotkania z pisarzami są nijakie, Dyskusyjny Klub Książki to parodia, a działalność pracowników biblioteki często niewiele ma wspólnego z literaturą. Mimo, że to smutny obraz to napisany ciekawie, często z humorem (bywało, że parskałam śmiechem) – są to krótkie rozdziały, wycinki z dnia pracy, czy też przemyśleń narratorki.

Ciekawa pozycja. Podobała mi się.

„Bibliotekara” Lucyna Dąbrowska, Wydawnictwo Seqoja, 2021.

„Tawerna w małym porcie” Jola Czemiel

„Relacje mojego ojca i matki nigdy nie były prawdziwe. Miałam wrażenie, że udają przed sobą, udają przede mną, jakby grali role w szekspirowskim teatrze życia. Wystudiowane, powtarzalne gesty, słowa, które znaczyły to, co akurat powinny znaczyć, żadnych bójek, krzyków, niedopowiedzeń. Martwa cisza. Dusiłam się w ich obecności i uciekałam w swoje wymyślone światy. Zaczęłam pisać. Najpierw nieśmiało, później coraz swobodniej, choć wszystkie zapiski trafiały do kominka w salonie. – Marnujesz papier – odezwała się kiedyś matka. – Tyle drzew się ścina dla twoich fanaberii – dodała. A jak tylko chciałam, żeby zapytała: „Co tam masz córeczko? Dlaczego wrzucasz do ognia tyle kartek? Pokaż, może nie trzeba tego palić”. Albo nawet: „Kochanie, nie niszcz tego, proszę, przecież to są piękne opowiadania”.

Główna bohaterka, pisarka, przyjeżdża nad morze, by w spokoju i ciszy, z dala od znajomych, od hałasu napisać książkę. Wspominając swoje relacje z rodzicami, które jak powyższy cytat wskazuje, nie były idealne, tworzy historię Manueli i Alejandra, którzy prowadzą małą tawernę w porcie. Kiedyś, dawno temu stracili córeczkę i od tej straty nie potrafią się uwolnić. Wspomnienia nie dają im spokoju, zajmują oni swój czas gotując, robiąc drinki, organizując tańce w tawernie. I wszystko byłoby w miarę normalne, gdyby nie to, że w pewnym momencie pisarka trafia do tejże tawerny i poznaje głównych bohaterów swojej powieści. Świat realny miesza się zatem ze światem fikcji, co właściwie nie powinno mieć miejsca, a jednak ma. Dodatkowo pojawia się tajemniczy mężczyzna, który praktycznie potrafi czytać w myślach pisarki i sam siebie w pewnym momencie nazywa diabłem.

Jak się potoczy historia naszej Joann, która mimo, iż pragnie samotności, by napisać książkę, często odwiedza tawernę, bo coś ją tam ciągnie. To miejsce jest niezwykłe. Dla Joann to klimatyczna tawerna w małym porcie, dla Manueli i Alejandra miejsce wiecznego czuwania, czyżby czyściec, poczekalnia w drodze do wybawienia duszy ze smutków i poczucia winy? Drzwi nie otwierają się dla każdego. „Jedni wychodzą tylko przez jedne, inni nie wychodzą przez żadne”.

To taka dziwna powieść, która jednak wprowadza czytelnika w świat dość osobliwy i intymny, pełen bólu po stracie dziecka w przypadku Manueli i Alejandra, oraz pełen żalu głównie do matki w przypadku Joann. Czy da się zrozumieć i uleczyć te dwa światy? Jak dużo czasu potrzeba, by przepracować złe emocje i doświadczyć ukojenia?

Oryginalna proza.

Tawerna w małym porcie”, Jola Czemiel, wydawnictwo Seqoja, 2021.

„Las, pole, dwa sobole” Joanna Stoga

„Gdy do tego doszło, pomyślała, że to za karę. Za wszystkie zmarnowane lata, za brak odwagi i stanowczości. Za to, że zawsze przychodziła za wcześnie albo za późno, że odzywała się, gdy należało milczeć, i na odwrót – milkła, gdy słowa były na wagę złota. Za to, że dotąd była „nie dość” albo „za bardzo” i nawet urodziła się nie w porę, w dodatku wyrwana z łona matki kleszczami za głowę”.

To maleństwo, książeczka niewielkiego formatu i zaledwie 92 stron zawiera w sobie tyle uczuć i emocji, że po lekturze, już wiem, że będzie ona ze mną długo. Może dlatego, że w sporej części widzę tu siebie, jako córkę, która kilka lat temu również pochowała matkę, a może dlatego, że to naprawdę piękna książka o miłości i jednoczesnym braku miłości, o żalu i o smutku po śmierci, ale też o uldze i o „dobrze, że już mam to za sobą”….

Wiem, co czułam czytając tę historię, składającą się z króciutkich rozdziałów, które mogą być traktowane jako krótkie opowiadanka, ale tak czy siak, łączą się w jedną całość. Co zatem czułam? Bolało mnie. Gdzieś w środku. Czułam jakiś skurcz, który czuje się wtedy, kiedy chce się płakać, albo kiedy człowiek się boi. Czułam też taki potężny żal, za tym, że moja relacja, podobnie jak relacja bohaterki z matką, nie była taka, jak tych obserwowanych przez ducha matki dwóch kobiet w restauracji ( tak, ducha, bo są rozdziały, w których obserwujemy świat oczami zmarłej).

Córka, po śmierci swojej matki, musi załatwiać te wszystkie papierkowe sprawy, jakiś notariusz, jakieś podpisy, dokumenty, kończenie umowy z operatorem telefonicznym, sprzątanie mieszkania po zmarłej. Wiem, jak ciężko jest wykasować z telefonu kontakt „Mama”. Wiem, jakie to dziwne nie móc zadzwonić już do niej, mimo, że właściwie nie wiadomo co by się powiedziało? A może znów usłyszałoby się krytykę? Wiem, jak to jest kiedy nie zna się lub nie pamięta zdjęć matki, kiedy była młoda, kiedy ocenia się ją tylko przez pryzmat tego, jak burczała, jak się czepiała, jak żyła swoimi serialami… To wszystko tutaj o sobie przeczytałam. Wiem również, jak bardzo migawkowe bywają wspomnienia z dzieciństwa. Czy faktycznie kiedyś było się z tą mamą „razem”? Jeśli tak, to jak te okruchy wspomnień przywołać? Tytułowa wyliczanka dla bohaterki jest takim sposobem. Dzięki niej spływa zapach minionych lat, dotyk i emocje, jakie się czuło.

Matka, w postaci ducha, wspomina również swoje życie, szuka odpowiedzi na pytania o rodzaj samotności, którą odczuwała. Obserwując ludzi kolekcjonuje ich własne samotności nazywając je „mroczną”, „ostateczną”, „odkrywcy” czy „zastygłą w przerażeniu”. „Pytasz, po co mi ta kolekcja? Czemu krążę w poszukiwaniu samotności? Czy ja wiem? Może po to, by znaleźć wreszcie to jedno określenie, którym zdołam przyszpilić moją własną”. Odwiedza również swoje ulubione miejsca, spaceruje znanymi sobie ścieżkami, by koniec końców wrócić do swojego grobu i patrzeć jak jej córka przynosi znicze i szoruje pomnik, „… a przecież tyle razy jej powtarzała, że ona woli zwykły kopczyk albo prostą, kamienną płytę”.

To piękna ksiażka. Niesamowite, że na tak niewielu stronach formatu nawet nie A5, (format kojarzy mi się on z takim starym dzienniczkiem ucznia, roczniki ’75 powinny wiedzieć, o co chodzi, no może ciut większym) można tyle zawrzeć, tak głęboko i wnikliwie pokazać relacje, zmierzyć się z bólem i zajrzeć tym samym do wnętrza czytelnika, który, albo się w tym doskonale odnajdzie, bo już się z utratą bliskiej osoby mierzył, albo się nie odnajdzie, bo jeszcze tego nie przeżył, ale dzięki temu będzie mógł się dowiedzieć, jak to jest/będzie. Bo przecież „Wszyscy przychodzimy i odchodzimy. Ledwie się człowiek obejrzy”.

Mocna proza. To taka może zbyt osobista „recenzja”, ale cóż…. Trafiła we mnie bardzo ta książka. Polecam.

„Las, pole, dwa sobole” Joanna Stoga, Wydawnictwo Seqoja, 2020

„Ostatni Szwajcar na Ziemi” Lambert Król

szwajcar„Co byś zrobił, gdybyś był ostatnim Szwajcarem na ziemi?” Stefan bez wahania odpowiada. „Zjadłbym fondue, wypił lampkę dobrego wina i patrzył na Alpy. Aż do końca świata”.

To króciutki zbiór trzydziestu opowiadań, a ja niezbyt lubię krótkie formy. Nie zawsze je rozumiem, nie do końca na mnie wywierają jakieś wrażenie. Podobnie było tu. Na początku. Im dalej w las tym było ciekawiej. Im więcej opowiadań czytałam, tym bardziej rozumiałam zamysł. I choć nie wszystkie przypadły mi do gustu, to sporo z nich mnie zadziwiło, zaskoczyło, rozśmieszyło, czy dało temat do refleksji. 

Autor przemyca w nich różne kwestie, mimo iż to fikcja, to zawartych w nich jest wiele aktualnych elementów, tłem jest Szwajcaria, ale nie zawsze mamy do czynienia z realizmem. Bywa na przykład wizjonersko i postapokaliptycznie: „Pierwsze żniwa zgarnęła wśród ludności panika. Kryzys migracyjny. Zmiany klimatyczne. Kraj sypał się jak domek z kart, ale nie był wyjątkiem na europejskiej mapie. Najbardziej niebezpieczne okazały się te małe, osobiste demony. Tęsknota zabierała głównie imigrantów i robiła to powoli, niezauważalnie. Tak, jakby wpadali w hipotermię. Zgon przychodził w momencie gdy czuli się pozornie najlepiej. Podobnie jak niepewność jutra – ta wkradała się niepostrzeżenie i zanim ktoś zorientował się, z kim ma do czynienia, było już za późno.”

Bywa nieco fantastycznie, bo czytamy o bitwie kartoflami, przy czym wygrana należy do placków ziemniaczanych, bywa dziwnie, gdy w szkole wprowadzony zostaje pilotażowy program wedle którego część dzieci zamienia się w świstaki. Bywa śmiesznie, kiedy czytamy o turnieju na przekleństwa, w którym jeden z graczy wygrywa ze Szwajcarem, śląską gwarą i krzycząc „Jesteś jak stara prukwa” albo „Skocz mi na pukel!” zamyka gębę przeciwnikowi.

Bywa nostalgicznie i z tęsknotą za ojczyzną, jest wiele znacząca mgła za Röstigraben, czyli na granicy dzielącej Szwajcarię niemiecko-języczną od francusko-języcznej, różniących się od siebie diametralnie, jest opowiadanie o grupie przestępców podmieniających jedzenie w restauracjach, które serwują szwajcarskie specjały, jest też czyściec, który imituje znany zuryski bar „Skrzydła”… czego tu zresztą nie ma?

Dziwny melanż miejsc, sytuacji, zachowań, uczuć – to wszystko w tej cieniutkiej książeczce sprawia, że czytelnik musi się bardziej zaangażować w myślenie, bo te surrealistyczne momenty, przenośnie, dziwactwa są niejednoznaczne. Podobało mi się też przemycanie ciekawostek o Szwajcarii, których jest tu naprawdę bardzo dużo, począwszy od krajobrazów, zwyczajów, dialektów, poprzez potrawy, cechy charakteru Szwajcarów i ich sposób życia. Wszystko z migracyjnego punktu widzenia.

Co jeszcze było ciekawe? Na przykład opowiadanie o znalezionej na podwórku szkatułce, w której Henio i jego szwajcarscy koledzy chcą koniecznie coś zamknąć, czemu nie miałby to być język polski, którym posługuje się Henio? „w tym wieku sporo dzieciaków, zwłaszcza tych lokalnych, z dziada pradziada szybko zdobywa kolejne stopnie wtajemniczenia w ksenofobii”. Henio już nigdy nie powie nic po polsku… Albo kolejne opowiadanie: „Klub nienawiści do Szwajcarii”, gdzie każda z nacji, która zamieszkuje Szwajcarię, ma coś za uszami, każdą można ocenić i skrytykować: Polacy to „janusze, którzy zgrywają panów, a zapierdalają za czapkę śliwek”, Portugalczycy są leniwi, Niemcy rubaszni, a Szwajcaria jest przereklamowana itp, itd. A tak naprawdę, każdy z nas ma w sobie jakieś zarzewie rasizmu w stosunku do obcokrajowców czy uchodźców ogólnie (jakby tak wejść bardziej terapeutycznie w odczucia). Świetne jest też opowiadanie „matriarCHat”, w którym to mężczyżni pracują w domu i skarżą się na zachowanie kobiet. Nie będę tu wymieniać wszystkich opowiadań, bo nie ma przecież sensu, żebym je streszczała.

Ogólnie ten zbiór to dziwny twór (jak dla mnie), co nie znaczy, że zły. Baaardzo rzadko mam do czynienia z taką prozą, może dlatego to było dość trudne i zaskakujące doświadczenie. Oryginalność, a jednocześnie uniwersalność tych opowiadań jest na pewno wielkim plusem dla autora, no i oczywiście jego wyobraźnia również. Lepiej czytać dawkami, nie ciągiem, bo wtedy łatwiej jest odsapnąć, przemyśleć, zrozumieć i docenić. Dla mnie było to coś nowego, choć nie ukrywam, trudnego, miejscami dziwnego, ale cieszę się, że przeczytałam ten zbiór. Warto.

„Ostatni Szwajcar na Ziemi” Lambert Król, wydawnictwo Seqoja, 2020